|
Chcesz wiedzieć więcej? Zamów dobrą książkę. Propozycje Racjonalisty: | | |
|
|
|
|
« Felietony i eseje Hej ty ojcze atamanie [2] Autor tekstu: Witold Stanisław Michałowski
Bieszczady tak naprawdę zaczynały się w Komańczy. Międzynarodową sławę tej wsi przyniosło internowanie Prymasa Tysiąclecia w miejscowym klasztorze SS
Nazaretanek. Gdy wkrótce po tym wydarzeniu w dalekim Rzymie odbywała się konferencja prasowa, zagraniczni dziennikarze zadawali pytania, w którym miejscu
Syberii leży ta Kumancza. Tak im obco i niesłowiańsko brzmiała nazwa. Gdyby wiedzieli, że od pokoleń zamieszkiwały ją rody Czurmów, Pengrynów, Haratynów,
mocniej utwierdziliby się w błędnym mniemaniu.
Granica to była wielka świętość. Za czasów PRL-u nie wolno się było nawet do niej zbliżać. Przebiegała po niezbyt wysokich górskich grzbietach. Wąską,
krętą ścieżynką przemykała wzdłuż dawno nie koszonego pasa bujnych traw i jeżyn porastających leśne przecinki. Naruszenie jej uważano za ciężkie
przestępstwo. Komendant strażnicy WOP-u do Wetliny przyjechał bezpośrednio po ukończeniu szkoły oficerskiej. Z własnej i nieprzymuszonej woli. Zabiegał
nawet o to. Mundur zrzucił dopiero wtedy, gdy jego formację przemianowano na Straż Graniczną. Jak zwykł mawiać, na stróża się nie nadawał. Dowódcą był
wzorowym. Podwładni starannie wygoleni, czyści .Regulaminowo umundurowani. Tylko wojskowe buciory mieli zwykle bardzo brudne. W bieszczadzkich górach błoto
jest zawsze a podkomendni kapitana słynęli z tego, że można było się na nich było natknąć w najbardziej nieprawdopodobnym miejscu granicznego szlaku od
Kremenarosa po Matragonę.
To tu występuje unikalne zjawisko. Kaptaż: Wody polskiego strumienia przeciąga na południową stronę Karpat słowacki Ung. Tamtędy właśnie miała przejść
„pieremyczka" gazociągu do Velkich Kapuszan. Niezwykle rzadko występujące hydrologiczne zjawisko ulec miało zagładzie. Kaptaż budowniczym wielkiej rury do
niczego nie jest potrzebny. W czasach, gdy integralności terytorialnej kraju noszącego nazwę PRL strzegli chłopcy kapitana, nikt jeszcze o Jamalskim
korytarzu nie słyszał. Ale przemyt istniał. Głównie butów. Wibramów i horolezek. Szpanerskich, niebieskawych plecaczków z żółtą obramówką. Przemycano i
inne towary. Zakazane wydawnictwa, walutę i piwo. Znakomite. Chłodne, pieniące się, z miodową goryczką goryczą. Knajpa z VYCZAPEM była widoczna granicznego
grzbietu. Niespełna godzina drogi w dół. Ścieżka wiła się przez gęsty bukowy las i jakieś zagajniki, a potem blisko zabudowań słowackiej już wsi wypadała
na świeżo koszone łąki. Do najbliższego przejścia granicznego wówczas właśnie świeżo otwartego w Barwinku należało jechać wiele godzin samochodem. Mieć z
sobą paszport, zaproszenie, wykupione zawczasu korony, poddać się odprawie, wypełnić deklaracje. A VYCZAP był w zasięgu ręki. Gdy nad spłukanymi letnimi
nawałnicami połoninami zaczynało grzać słońce, grzało na dobre. Plecaki ciążyły niemiłosiernie. Cięły gzy. Bielały od soli wydzielanej przez spocone ciała
brązowo-brunatne przewodnickie koszule. Gardło wysychało na wiór. Podświadomość zdecydowanie działała na wyobraźnię. Skutecznie… Nie pomagał widok
długich nóg idących przodem dziewcząt. Wspomnienie cierpkiego grzechu, dręczyło ciało, opanowywało umysł i… skręcało się z granicznej ścieżki. Działał
kaptaż!!! Wopistom tego robić nie było wolno. Mieli zakaz. Mogli łapać przestępców tylko wtedy, gdy opici piwem jak bąki wracali na polską stronę. I
sprowadzać ich z kontrabandą na dół. Do komendanta. Udowodnienie przestępstwa przemytu jest proste, jeśli jest towar. W instrukcji postępowania z
podejrzanymi o nielegalne przekroczenie granicy nie figurował zakaz siusiania. Kontrabanda, nie pozostawiając śladu, wsiąkała w leśną ściółkę. Kapitan
wiedział o wszystkim. Odgrażał się, że sporządzi protokół, spowoduje odebranie przewodnickich uprawnień, zamknie do aresztu, powiadomi zakład pracy i
rektora uczelni i nie pożyczy chleba, gdy do jedynego sklepiku w Wetlinie akurat nie dowiozą. To było najpoważniejsze ostrzeżenie. Za przyczyną studenta
imieniem Bazyl, posiadacza kieszonkowego zegarka z dedykacją dla 44 potomka rabinackiego rodu, nastąpiła zmiana w treści kapitańskich raportów.
Prowadziliśmy razem bazę w Berehach. Bazyl, popadł w vyczapowe uzależnienie. Konflikt z kapitanem i jego podkomendnymi narastał. Los zrządził, że pewnego
razu zawitał na naszą bazę Rajd Drogowców i Transportowców. Wiele setek turystycznego luda. Bulgoczące skrzynki z zaopatrzeniem dowoziły zakładowe nyski.
Było gwarnie, rojno i wesoło. Zanim zapłonęły ogniska, tknęło mnie, by sprawdzić, kogo tak naprawdę dopinguje zgrupowana po obu stronach przepływającego w
sąsiedztwie namiotów strumienia gromada zdobywców bieszczadzkich gór. Wytrwale młócili kamieniami wodę. Celowali do czegoś. Piżmowca? Żmii? Już miałem
zacząć wygłaszać reprymendę, gdy usłyszałem metaliczny brzęk. Towarzyszył mu jęk zawodu. Młodzież chciała się rozerwać. Ustawili w dnie potoku pionowo
pocisk haubicy dużego kalibru. Wyciągnęli go z okopu pod Jawornikiem. Cały zardzewiały. Tylko tępo zakończony zapalnik z gniazdami na płaski klucz
pokrywała żółtawa maź smaru konserwującego. Rzeczywiście, rozrywkowa sztuka. I to nawet bardzo. Przerwałem zabawę. Skonfiskowałem znalezisko. Umyślny
pojechał rowerem, zawiadomić kapitana. Gdy ten przyjechał służbowym ułazem, była już noc. Razem obejrzeliśmy trofeum. Rajdowcy dobrze celowali. Kamienie
zdołały nadwerężyć zapalnik. Każdy gwałtowny wstrząs mógł spowodować wybuch Ryzykownie byłoby w tej sytuacji wieźć pocisk samochodem. Wybuch mógł nastąpić
przy gwałtownym wstrząsie. Asfaltu na szosie do Wetliny dawno nie naprawiano. Po zimie wyrwy w jego nawierzchni tworzyły rozległe kratery. Niewypał
przetrzymałby chyba tylko parę podskoków ułaza. Pojazd przydał się jednak. Jego reflektory oświetliły szosę. Kapitan niósł pocisk oburącz. Całe siedem
kilometrów. Nie chciał ryzykować pozostawienia rozrywkowej sztuki w przydrożnym rowie. Po odejściu do cywila został w Bieszczadach. Dlaczego posiwiał,
opowiadać nie chce.
Gdy ileś tam lat temu z Januszem Rygielskim, późniejszym wieloletnim prezesem Związku Polonii Australijskiej, pisaliśmy „Spór o Bieszczady", Wydawało się
wówczas, że głównym wrogiem przepysznej przyrody tej nieszczęsnej, przesiąkniętej pobratymczą krwią ziemi byli tępi biurokraci, znakomicie funkcjonujący w
ramach systemu niezbyt elegancko określanego jako .. dyktatura ciemniaków. Losy pierwszego nakładu książki, prawie całego spalonego na polecenie I
wojewódzkiego sekretarza PZPR tow. Kandefera w kotłowni domu wczasowego w Iwoniczu, na to wskazywały. Udało się nam jednak dotrzeć do samego Edwarda Gierka
ze skargą na poczynania partyjnego kacyka. Książkę wydano po raz drugi. Wydawać się mogło, że sprawa zachowania dla przyszłych pokoleń tej maleńkiej
enklawy dzikiej przyrody w sercu Europy została rozstrzygnięta raz na zawsze. W najczarniejszym scenariuszu nie spodziewaliśmy się, że do władzy dojdzie
pokolenie cynicznych kolesiów, gotowych wszystko podporządkować doraźnemu, Własnemu. interesowi. Tych ludzi los bieszczadu nie obchodzi. W III
Rzeczypospolitej najważniejszy jest „biznes". Żałosny biznes żałosnego biznesmena. Ograniczmy się do paru przykładów. Do wydarzeń, jakie miały miejsce w
dolinie Sanu, na małym odcinku pomiędzy „workiem" a Rajskiem. W tym fragmencie Bieszczadów, który mimo uruchomienia kamieniołomu, ustawienia retort do
wypalania węgla drzewnego i poprowadzenia po obu stronach doliny utwardzonych dróg mógł jeszcze od biedy uchodzić jako fragment stosunkowo mało dotknięty
ludzkim barbarzyństwem. Na kilkunastu hektarach zrekultywowanej i odkrzaczonej ziemi założono poletka ogryzowe dla zwierzyny. W ich sąsiedztwie ustawiono
ambony dla myśliwych. Jelenie pozbawione żeru na łąkach i polach, które leżą odłogiem, musiały schodzić z połonin coraz niżej, tym bardziej że jedyny nie
zamarzający zimą w Bieszczadach ciek wodny, to San. Na Tworylnem czekała je masakra. Wypuszczone na wolność żubry, które miały uatrakcyjnić pokot łowów
jeśli w dalszym ciągu nikt się nimi nie zajmie, szkody w lasach wyrządzą ogromne. Państwowa Rada Ochrony Przyrody już dawno nie kontroluje ich poczynań. W
Sanoku za jedne 1000 USD można kupić od ręki czaszkę tego zwierza. Na skórę trzeba trochę poczekać. Aż dowiozą. Za PRL w bieszczadzkie błoto wyrzucono z
państwowego budżetu kwotę znacznie przekraczającą nakłady inwestycyjne wyłożone na budowę Portu Północnego. Następnie przyszła moda na fermy i „kolorowy
zawrót głowy". W tych pierwszych zamierzano hodować tzw. opasy. Na Połoninie Wetlińskiej, na Krywem, w Łupkowie i w wielu innych miejscach bieszczadu
wzniesiono tandetne, rozsypujące się już po paru sezonach gigantyczne obory typu „hokejki". Zimą brak paszy dla dziesiątków tysięcy sztuk czworonogów
powodował konieczność dowożenia karmy po oblodzonych górskich drogach z odległości setek kilometrów. Kilogram wyprodukowanego tu żywca kosztował w efekcie
parokrotnie więcej niż pochodzącego z identycznych ferm na nizinach. Obficie dotowana produkcja smrodu i zwierzęcego nieszczęścia trwała prawie do
początków solidarnościowych rządów. Budżetowych pieniędzy nie starczyło już na wywózkę nasyconych azbestem pozostałego po „hokejkach" gruzu. Barwnym
fajerwerkiem idiotyzmu zabłysnął pomysł pewnego stołecznego dziennikarza. Bieszczady należało uczynić centrum sportów zimowych!!!. To, że zalesione zbocza
nie nadają się do długich narciarskich zjazdów, a pokrywa śnieżna leży tu wyjątkowo krótko, pomysłodawcy nie przerażało Przy „gospodarce" leśnej i
łowieckiej cudzysłów należałoby postawić co najmniej podwójny. Nie zwracając uwagi na opinie naukowców o konieczności zachowania naturalnej sukcesji
gatunków, zawzięcie tępiono olchę szarą. Zaprzęgając do tego zajęcia nawet więźniów. Karczowano też całe połacie wspaniałej pierwotnej puszczy, aby
posadzić jodłę — odmianę, która i tak nie miała szans w tych warunkach na prawidłowy wzrost Gdy cała Europa zaczęła wilka uważać za zwierzę chronione, u
nas ustanowiono wysokie nagrody za jego tępienie. W kolejnych sezonach turystycznych po Bieszczadzkim Luna-Parku Narodowym zaprzęgi huculskich koników wożą
pomalowane na kolorowo drabiniaste wozy z turystami. Ich stajnie na Wołosatym ulokowane w dawnych garażach Iglopolu pokrywają hektary blachy falistej na
której coraz szerzej rozpełzają się liszaje korozji. W dobie globalizacji, komercjalizacji i liberalizacji. największe zagrożenie dla dogorywającego
bieszczadu przyniosła jednak… ośmiornica. Mozolnie budowany system najdziwniejszych układów i rodzinnych powiązań, w którym celują potomkowie
przesiedleńców z rejonu Hrubieszów-Tomaszów. Oni tak naprawdę nadal tu rządzą. Zbiegiem okoliczności w większości są synami byłych funkcjonariuszy UB,
zaangażowanych swego czasu w obronę „władzy ludowej". Dla nich każdy mieszkaniec tych gór przed Akcją „Wisła" był bandytą z UPA, a bieszczadzki las
pozostał nienawistnym wrogiem. Klimat rodzinnego domu i wyniesiony z niego system wartości zdecydował o mentalności obecnych decydentów o losach krainy na
której terenie znajduję się dziś Wschodnio- Karpacki Rezerwat Biosfery Ekologia i ochrona naturalnego środowiska nigdy ich nie interesowały i nie
interesują. Chyba że przy okazji można załapać dotację czy etat dla szwagra lub pociotka. Proces suchej destylacji drewna polega na jego termicznym
rozkładzie bez dostępu powietrza. Do temperatury 160 º C z drewna wydziela się jedynie para wodna, a jeśli procesowi poddajemy drewno z drzew iglastych -
również olejki eteryczne. W temperaturze od 170º do 250º drewno ciemnieje i pojawiają się niewielkie ilości gazów zawierających zabójczy tlenek węgla i
dwutlenek węgla, a powyżej tej temperatury również metan, etylen, butylen, acetylen i pary ciekłych węglowodorów. Dalszy rozkład drewna zachodzi już na
drodze reakcji egzotermicznej bez konieczności ogrzewania, przy czym w przedziale temperatur 350-440º C wydziela się benzen, toluen, fenol (kwas
karbolowy), parafina i pozostałe składniki smoły drzewnej. Do niedawna celem uzyskania węgla drzewnego i smoły wypalano drewno w obsypanych ziemią kopcach
zwanych mielerzami. To know-how znano na ziemiach Lechitów od czasów Mieszka I. Lokowano je z dala od ludzkich siedzib, w głębi przepastnych puszcz.
Wiecznie umorusanych, smolarzy podobnych do diabłów z ludowych baśni zajmujących się tym rzemiosłem obawiano się i zarazem nimi gardzono. Ze sprzedaży
spławianego Wisłą do Gdańska potażu uzyskiwano znaczne dochody. Miał je na uwadze biskup Ignacy Krasicki pisząc:
1 2 3 4 Dalej..
« Felietony i eseje (Publikacja: 13-03-2016 )
Witold Stanisław MichałowskiPisarz, podróżnik, niezależny publicysta, inżynier pracujący przez wiele lat w Kanadzie przy budowie rurociągów, b. doradca Sejmowej Komisji Gospodarki, b. Pełnomocnik Ministra Ochrony Środowiska ZNiL ds. Międzynarodowego Rezerwatu Biosfery Karpat Wschodnich; p.o. Prezes Polskiego Stowarzyszenia Budowniczych Rurociągów; członek Polskiego Komitetu FSNT NOT ds.Gospodarki Energetycznej; Redaktor Naczelny Kwartalnika "Rurociągi". Globtrotter wyróżniony (wraz z P. Malczewskim) w "Kolosach 2000" za dotarcie do kraju Urianchajskiego w środkowej Azji i powtórzenie trasy wyprawy Ossendowskiego. Warto też odnotować, że W.S.M. w roku 1959 na Politechnice Warszawskiej założył Koło Stowarzyszenia Ateistów i Wolnomyślicieli. Więcej informacji o autorze Liczba tekstów na portalu: 49 Pokaż inne teksty autora Najnowszy tekst autora: Kaukaz w płomieniach | Wszelkie prawa zastrzeżone. Prawa autorskie tego tekstu należą do autora i/lub serwisu Racjonalista.pl.
Żadna część tego tekstu nie może być przedrukowywana, reprodukowana ani wykorzystywana w jakiejkolwiek formie,
bez zgody właściciela praw autorskich. Wszelkie naruszenia praw autorskich podlegają sankcjom przewidzianym w
kodeksie karnym i ustawie o prawie autorskim i prawach pokrewnych.str. 9985 |
|