Racjonalista - Strona głównaDo treści


Fundusz Racjonalisty

Wesprzyj nas..
Zarejestrowaliśmy
200.033.413 wizyt
Ponad 1065 autorów napisało dla nas 7364 tekstów. Zajęłyby one 29017 stron A4

Najnowsze strony..
Archiwum streszczeń..

 Czy konflikt w Gazie skończy się w 2024?
Raczej tak
Chyba tak
Nie wiem
Chyba nie
Raczej nie
  

Oddano 289 głosów.
Chcesz wiedzieć więcej?
Zamów dobrą książkę.
Propozycje Racjonalisty:

Złota myśl Racjonalisty:
(..) nie można wyprowadzić wniosków na temat świata danego empirycznie z tezy o istnieniu Boga i na odwrót.
Nowinki i ciekawostki naukowe
Rok 2010
 Lipiec (23)
 Sierpień (23)
 Wrzesień (34)
 Październik (20)
 Listopad (24)
 Grudzień (17)
Rok 2011
 Styczeń (34)
 Luty (39)
 Marzec (43)
 Kwiecień (19)
 Maj (18)
 Czerwiec (17)
 Lipiec (19)
 Sierpień (30)
 Wrzesień (29)
 Październik (45)
 Listopad (35)
 Grudzień (24)
Rok 2012
 Styczeń (18)
 Luty (31)
 Marzec (34)
 Kwiecień (12)
 Maj (10)
 Czerwiec (11)
 Lipiec (12)
 Sierpień (9)
 Wrzesień (8)
 Październik (3)
 Listopad (11)
 Grudzień (4)
Rok 2013
 Styczeń (4)
 Luty (4)
 Marzec (0)
 Kwiecień (0)
 Maj (6)
 Czerwiec (0)
 Lipiec (5)
 Sierpień (4)
 Wrzesień (3)
 Październik (3)
 Listopad (3)
 Grudzień (20)
Rok 2014
 Styczeń (32)
 Luty (53)
 Marzec (38)
 Kwiecień (23)
 Maj (45)
 Czerwiec (46)
 Lipiec (36)
 Sierpień (26)
 Wrzesień (20)
 Październik (24)
 Listopad (32)
 Grudzień (13)
Rok 2015
 Styczeń (16)
 Luty (13)
 Marzec (8)
 Kwiecień (13)
 Maj (18)
 Czerwiec (11)
 Lipiec (16)
 Sierpień (13)
 Wrzesień (10)
 Październik (9)
 Listopad (12)
 Grudzień (13)
Rok 2016
 Styczeń (20)
 Luty (11)
 Marzec (3)
 Kwiecień (3)
 Maj (5)
 Czerwiec (2)
 Lipiec (1)
 Sierpień (7)
 Wrzesień (6)
 Październik (3)
 Listopad (5)
 Grudzień (8)
Rok 2017
 Styczeń (5)
 Luty (2)
 Marzec (10)
 Kwiecień (11)
 Maj (11)
 Czerwiec (1)
 Lipiec (8)
 Sierpień (5)
 Wrzesień (8)
 Październik (3)
 Listopad (3)
 Grudzień (3)
Rok 2018
 Styczeń (2)
 Luty (1)
 Marzec (7)
 Kwiecień (9)
 Maj (6)
 Czerwiec (5)
 Lipiec (4)
 Sierpień (0)
 Wrzesień (3)
 Październik (0)
 Listopad (0)
 Grudzień (11)
Rok 2019
 Styczeń (3)
 Luty (0)
 Marzec (1)
 Kwiecień (1)
 Maj (0)
 Czerwiec (0)
 Lipiec (2)
 Sierpień (8)
 Wrzesień (1)
 Październik (5)
 Listopad (3)
 Grudzień (5)
Rok 2020
 Styczeń (7)
 Luty (1)
 Marzec (1)
 Kwiecień (3)
 Maj (4)
 Czerwiec (1)
 Lipiec (3)
 Sierpień (1)
 Wrzesień (0)
 Październik (0)
 Listopad (0)
 Grudzień (3)
Rok 2021
 Styczeń (3)
 Luty (0)
 Marzec (0)
 Kwiecień (0)
 Maj (0)
 Czerwiec (0)
 Lipiec (0)
 Sierpień (0)
 Wrzesień (3)
 Październik (2)
 Listopad (0)
 Grudzień (0)
Rok 2022
 Styczeń (0)
 Luty (0)
 Marzec (0)
 Kwiecień (0)
 Maj (0)
 Czerwiec (0)
 Lipiec (0)
 Sierpień (0)
 Wrzesień (0)
 Październik (0)
 Listopad (0)
 Grudzień (0)
Rok 2023
 Styczeń (0)
 Luty (0)
 Marzec (0)
 Kwiecień (0)
 Maj (0)
 Czerwiec (0)
 Lipiec (0)
 Sierpień (0)
 Wrzesień (0)
 Październik (0)
 Listopad (0)
 Grudzień (0)
Rok 2024
 Styczeń (0)
 Luty (0)
 Marzec (0)
 Kwiecień (0)
Archiwum nowinek naukowych
Ekologia
Polski wynalazek przyspiesza rozkład plastiku (20-05-2020)

Naukowcy Uniwersytetu Mikołaja Kopernika opracowali preparat, który umożliwia szybsze rozkładanie się tworzyw sztucznych.

Preparat, którego twórczynią jest dr hab. Grażyna Dąbrowska - genetyk z toruńskiego Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, może przyspieszyć nawet o 20 proc. rozkład plastikowych materiałów. Zawiera on mikroorganizmy (zwłaszcza grzyby) zdolne do wytwarzania enzymów hydrolitycznych degradujących plastik.

Co grzyby mają wspólnego z plastikowymi odpadami? Jak się okazuje, całkiem sporo. Jak tłumaczy badaczka, składniki preparatu mają szczególne właściwości, dzięki którym mogą wejść w reakcję chemiczną z plastikiem. - Dzięki temu tworzywa sztuczne tracą swoje właściwości: stają się na przykład mniej rozciągliwe czy bardziej przepuszczalne dla gazów, pary wodnej, tlenu czy dwutlenku węgla - opisuje dr Dąbrowska.

Efekty wynalazku z Torunia można zaobserwować po kilku miesiącach działania. Jak tłumaczy jego twórczyni, działanie preparatu wzmacniają wytwarzane przez grzyby białka, tworzące na powierzchni plastiku (zwłaszcza PET) specyficzną warstwę, ściśle przylegającą do danego tworzywa. - Rosnąca grzybnia przylega więc do polimeru, równocześnie wytwarzając enzymy degradujące i zmieniające jego strukturę. Co znacznie zwiększa skuteczność procesu przyspieszania biodegradacji - tłumaczy dr Dąbrowska.

Twórczyni preparatu widzi jego zastosowanie przede wszystkim pod sam koniec cyklu życiowego składowisk odpadów, w procesie rekultywacji. - Przez wiele lat w Polsce nie była prowadzona poprawna selekcja odpadów i właściwie większość tworzyw sztucznych znajduje się w tym momencie na składowiskach odpadów. Ich ilości są olbrzymie - dlatego tak pomocne byłoby zmniejszenie ich gabarytów, przyspieszenie procesu ich rozkładu na samym początku procesu odzyskiwania terenu składowiska - - opowiada badaczka.

Rekultywacja składowiska to długi i skomplikowany proces. Jego ostatecznym celem jest zmniejszenie negatywnego wpływu zebranych śmieci na środowisko - oraz zintegrowanie terenu wysypiska z jego otoczeniem. Odpady są prasowane przez ciężki sprzęt, po czym obsypuje się je kolejnymi warstwami gleby, aby wreszcie - w ostatnim etapie - obsiać roślinami.

Preparat mógłby być dodawany do pierwszej warstwy gleby - ma on bowiem jeszcze jedną ważną właściwość. - Mikroorganizmy dobraliśmy w taki sposób, żeby charakteryzowały się dodatkowo zdolnością do wchodzenia w interakcje z roślinami i stymulowania roślin do wzrostu - mówi badaczka.

- Jest to działanie kompleksowe - dodaje Dr Dąbrowska. - W ten sposób możemy równocześnie przyspieszyć degradację tego, co niekorzystne, jak i pozytywnie oddziaływać na rośliny i inne organizmy.

Źródło: PAP Nauka w Polsce

Ekologia
Zbierajcie wodę i wiedzę (13-05-2020)

Niemal wszystkie krajowe media uporczywie forsują faktoid, że Polska ma tyle wody, co Egipt. Faktem jest, że mamy duże zaniedbania w racjonalnej gospodarce wodnej, ale nie jest prawdą, że mamy malutkie zasoby wody. Ów faktoid wykreowano przez zestawienie parametrów, które nic nie mówią. O prawdziwej sytuacji wodnej mówią nade wszystko te oto cztery parametry (dane AQUASTAT FAO):

1. SUMA OPADÓW

Polska to średnio 600 mm opadu rocznie, a porównywany do niej Egipt to tylko 18 mm na rok. Zbliżoną do nas wielkość rocznego opadu mają takie kraje jak Finlandia - 536, Węgry - 589, Szwecja - 624 czy Chiny 645.

Roczna suma opadów w Polsce w ujęciu wieloletnim wcale nie maleje, a lekko rośnie. To dlaczego jest problem z suszą? Na większości obszaru Polski nastąpiła zmiana struktury opadów polegająca na zdecydowanym wzroście liczby dni z opadem dobowym o dużym natężeniu. Pada więc intensywniej i ten opad nie jest wchłaniany przez ziemię i spływa do Bałtyku. Po prostu trzeba magazynować deszczówkę.

2. CAŁKOWITE ODNAWIALNE ZASOBY WODNE NA OSOBĘ

Zależą od wielkości opadu w danym kraju oraz wody, która dopływa spoza granic. Najmniej: Kuwejt - 5 m3 na osobę na rok, Zjednoczone Emiraty Arabskie - 16 oraz Katar - 22. Polska ze swoimi odnawialnymi zasobami wody w wielkości 1585 m3/osobę/rok zasiada obok takich krajów jak Czechy 1238, Belgia 1601, Niemcy 1875. Egipt ma 589 m3/osobę/rok. Dla Polski wartość tego parametru nie zmieniła się od 1992.

3. STRES WODNY

Jest stosunkiem między całkowitą ilością wody pobranej przez główne sektory gospodarki a całkowitą ilością odnawialnych zasobów wody. Stres wodny powyżej 60% oznacza, że przynajmniej przez część roku społeczeństwo, środowisko i gospodarska są zagrożone niedostatkiem zasobów wody. Stres wodny poniżej 25% to wartości bliskie osiągnięcia celów zrównoważonego rozwoju. I tak najmniejsze wartości ma Islandia - 0,4% oraz Łotwa 1,1%. Najwyższe wartości przekraczające 100% (łącznie jest ich 12) to: Zjednoczone Emiraty Arabskie - 1708%, Arabia Saudyjska - 883% oraz Katar - 432%. Stres wodny dla Polski to 34,5%, a dla Egiptu 117,3%. Wartości zbliżone do Polski mają: Włochy - 30,1% oraz Niemcy 33,5%. Więcej ma Hiszpania - 42,5% czy Belgia 49%.

4. WSKAŹNIK ZALEŻNOŚCI WODNEJ

Wiele przykładów ze świata pokazuje, jak ważna jest wodna niezależność. Dotyczy ona głównie zasilania wodami niesionymi przez rzeki. I tak wśród krajów całkowicie niezależnych wodnie znajdują się Dania i Czechy - 0% dopływu wód spoza granic. Równie małe wartości ma Hiszpania - 0,3%, Estonia - 0,7% czy Chiny 0,96%. Polska też ma niezłą sytuację: 11,4% wody dopływa z zagranicy. Wiele krajów ma dużą zależność wodną: Szwajcaria 24%, Austria 29%, Niemcy 30%, Belgia 34%, Białoruś 41%, Portugalia 50%, Chorwacja 64%, Ukraina 68%, Słowacja 75%, Rumunia 80%, Holandia 88%, Węgry 94%. Egipt z którym się nas porównuje jest krajem niemal całkowicie zależnym: 98,3%.

Nie jest więc tak źle, jak głoszą media czy różni działacze, ale nie jest też i dobrze. Potrzebne są zarówno zmiany indywidualnych nawyków wodnych, jak i inwestycje hydrotechniczne. #stopsuszy

[Źródła: Świat wody, Wody Polskie, BS]

Różności
Polscy naukowcy odkryli przyczynę wymierania w późnym dewonie (10-05-2020)

W dziejach życia zidentyfikowano pięć wielkich wymierań: ordowickie (438 mln lat temu), dewońskie (374 mln lat temu), permskie (250 mln lat temu), triasowe (201 mln lat temu) oraz kredowe (66 mln lat temu). Uznaje się, że dwa pierwsze wymierania spowodowane były globalnym ochłodzeniem, dwa kolejne - globalnym ociepleniem, zaś ostatnie - kosmiczną katastrofą.

Jakkolwiek wiedza na ten temat wciąż się rozwija. Polscy naukowcy odkryli, że ostatnim etapem wymierania dewońskiego była metylortęć: słabo wchłanialną przez organizm rtęć nieorganiczną, którą wyrzuciły wulkany, bakterie przetworzyły do postaci silnie toksycznej rtęci organicznej, która wybiła połowę morskich organizmów.

Po każdym wymieraniu przeżywają lub pojawiają się organizmy lepiej dostosowane do nowego środowiska. Wszak nie wszystkie dinozaury wymarły 66 mln lat temu - te, które przetrwały latają dziś obficie po naszym niebie i zwiemy je ptakami. [MA]

*

Trująca metylortęć mogła być przyczyną wymierania w późnym dewonie

Do masowego wymierania w późnym dewonie (zdarzenia Hangenberg) mogła się przyczynić toksyczna metylortęć - tworzona np. przez bakterie korzystające z rtęci pochodzenia wulkanicznego. Polskim naukowcom udało się po raz pierwszy na świecie stwierdzić obecność tego toksycznego związku w osadach kopalnych z tamtego okresu.

Ziemia w swojej historii nie raz doświadczała masowych wymierań organizmów, które ją zasiedlały. Najbardziej dramatyczne wymierania zaliczane są do tzw. wielkiej piątki i miały miejsce: w późnym ordowiku, późnym permie, późnym dewonie, późnym triasie oraz późnej kredzie.

Geolodzy z Uniwersytetu Śląskiego wzięli na warsztat nieco mniej znane, ale również dramatyczne masowe wymieranie - tzw. zdarzenie Hangenberg, które nastąpiło w późnym dewonie, 360 mln lat temu (kilkanaście milionów lat po wymieraniu dewońskim z wielkiej piątki). Pokazali, że jedną z przyczyn tego wymierania mógł być wzrost w wodach morskich i oceanicznych poziomu toksycznej metylortęci.

O badaniach - opublikowanych w Scientific Reports - poinformował w przesłanym PAP komunikacie pierwszy autor badań dr Michał Rakociński z UŚ.

Późny dewon jest określany złotym wiekiem żyjących w toni morskiej: amonitów (głowonogów sławnych ze swoich spiralnych skorup), zwierząt konodontowych (wiemy o nich głównie za sprawą szczątków ich uzębienia) oraz ryb pancernych. Zwierzęta te przetrwały wymieranie dewońskie 372 mln lat temu, ale zdarzenie Hangenberg kilkanaście mln lat później dopełniło ich los.

Szacuje się, iż w trakcie kryzysu Hangenberg wymarło około 50 proc. rodzajów morskich organizmów, a szczególnie mocno ucierpiały organizmy pelagiczne (żyjące w toni wodnej). Ryby pancerne wymarły całkowicie, amonitowate - prawie zupełnie, a zwierzęta konodontowe - poważnie ucierpiały.

Dodatkowo w trakcie tego kryzysu w skali globalnej rozwijały się warunki beztlenowe w morskich zbiornikach, które szczególnie dotknęły wiele grup organizmów przydennych.

W ostatnich latach udokumentowano, że do masowych wymierań może doprowadzić wpływ wzmożonego wulkanizmu. A niewątpliwym dowodem na aktywność wulkaniczną byłyby anomalne koncentracje rtęci w warstwach skalnych odpowiadających interwałom masowych wymierań.

Polscy badacze właśnie stwierdzili obecność takich wysokich anomalii rtęciowych w skałach z pogranicza dewon-karbon w Alpach Karnickich (Austria i Włochy). To zaś pozwoliło wnioskować o intensywnej aktywności wulkanicznej podczas zdarzenia Hangenberg.

Wulkany to jednak nie wszystko. Powstająca w wyniku ich erupcji rtęć w nieorganicznej postaci (Hg) jest uważana za wysoce szkodliwy pierwiastek. Jednak do organizmu włączanych jest między 2 a 38 proc. rtęci nieorganicznej. Bardziej toksyczna i niebezpieczna jest rtęć w formie organicznej - tzw metylortęć. Ta silna neurotoksyna jest niemal całkowicie wchłaniana przez organizm, a co gorsza koncentruje się w organizmach zajmujących wyższe piętra w piramidzie troficznej (obecnie to np. ryby, ptaki i ssaki).

"Nawet małe koncentracje metylortęci w wodzie morskiej mogą mieć zabójczy wpływ na życie organiczne. A współcześnie stanowi ona zagrożenie dla ludzi spożywających zwierzęta zawierające podwyższone koncentracje metylortęci" - podkreśla Michał Rakociński z Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach.

Polskim naukowcom udało się po raz pierwszy na świecie stwierdzić obecność metylortęci w osadach kopalnych reprezentujących zdarzenie Hangenberg.

Stwierdzona w późnodewońskich morskich osadach z Austrii metylortęć powstała w procesie metylacji nieorganicznej rtęci pochodzenia wulkanicznego - przez bakterie. To one więc sprawiły, że z pierwiastka gorzej wchłanianego przez zwierzęta powstał związek o wiele bardziej dla nich zabójczy.

"Zatem oprócz globalnie wówczas panującego niedotlenienia wód, trująca metylortęć byłaby kolejnym bezpośrednim czynnikiem powodującym masowe wymieranie u schyłku dewonu" - podsumowują autorzy badań.

"Dotychczas nikt nie szukał w zapisie kopalnym śladów metylortęci. Jest to pierwsze tego typu badanie, mam nadzieję, że otwierające nowe perspektywy badawcze przy okazji innych wymierań" - komentuje dla PAP dr Rakociński.

Autorami artykułu w "Scientific Reports" są oprócz Michała Rakocińskiego geolodzy z Uniwersytetu Śląskiego: Leszek Marynowski, Agnieszka Pisarzowska i Michał Zatoń, oceanolodzy z Instytutu Oceanologii PAN w Sopocie: Jacek Bełdowski i Grzegorz Siedlewicz. Współautorami publikacji są także włoskie badaczki Maria Cristina Perri i Claudia Spalletta z Uniwersytetu w Bolonii oraz specjalizujący się w geologii Alp Karnickich austriacki geolog Hans Peter Schönlaub.

PAP - Nauka w Polsce

Ekologia
W ciągu wieku zazielenienie Polski wzrosło aż o 30% (03-05-2020)

Wielu z nas, w oparciu o dane medialne, jest przekonanych, że polska przyroda ginie a wszystko zakrywa beton. Rzeczywiste dane są nieco inne. W ciągu ostatniego wieku zazielenienie Polski wzrosło aż o 30%! Dane pochodzą z pracy naukowej Richarda Fuchsa z Uniwersytetu Wageningen, który wykazał, że cała Europa zielenieje.

W ostatniej dekadzie 2010-2020 trend ten jest kontynuowany. Wiele obszarów dawniej użytkowanych przez człowieka, obecnie porastają lasy. Jednocześnie jest nas dużo więcej i produkujemy dużo więcej żywności. To się nazywa rozwój.

Naturalnie, wiele osób przekonanych jest, że w Polsce nie ma już prawie "prawdziwych lasów" a jedynie "gospodarcze plantacje sosny". I znów, rzeczywistość jest inna. Monokultury sosny były sadzone po wojnie, obecnie drzewa te mają trudności z wyższymi temperaturami. Od ponad trzech dekad trwa przebudowa lasów, co jest ludzką ingerencją, ale to lepszy kierunek, niż czekać jak cały las umrze naturalnie. Wycina się więc sukcesywnie monokultury sosny i sadzi zróżnicowane drzewostany o strukturze przerębowej, żeby były jak najbardziej zbliżone do dzikiego naturalnego lasu. Podczas przebudowy drzewostanów wprowadza się większą liczbę gatunków liściastych oraz iglastych nie tylko sosnę i świerka. Wprowadza się podszyt i gatunki biocenotyczne. Zostawia się część ściętych drzew na zgniecie i zasiedlenie przez grzyby, owady i zwierzaki. Proporcjonalnie przyrasta więcej lasów nie przeznaczanych na produkcję. Owszem część drzew jest w nich wycinana, ale w celach np. jego przebudowy.

Nie wszędzie jednak można łatwo odejść od monokultur. Zalesia się głównie nieużytki, bardzo słabe siedliska, poza tym w ostatnich 20 latach wielu drobnych chłoporobotników "puściło dla państwa" swoje małe gospodarstwa lub przestało uprawiać rolę, co poskutkowało niekontrolowaną ekspansją samosiewek sosny i brzozy. Dlaczego akurat sosny i brzozy? Bo na piątej klasie nic innego nie będzie rosło. Buk, świerk, klon lub dąb potrzebują wilgoci i gleby z gliną, których na ziemiach polskich jest stosunkowo niewiele. Brzoza i sosna wchodzą na takie tereny jako pionierki, co przecież nie znaczy, że nie mają walorów przyrodniczych.

Obecny poziom wiedzy o lasach jest zdecydowanie większy niż sto czy nawet trzydzieści lat temu, współcześni leśnicy wprowadzają nie-sosnę gdzie tylko się da, chociażby po to, żeby las był ciekawszy, piękniejszy i bardziej różnorodny. Zmiany te jednak wymagają czasu. Dąb potrzebuje 100 lat żeby rozwinąć swój majestat, dlatego na zmiany prowadzone teraz możemy się zwyczajnie nie załapać.

Naturalnie, prowadzenie lasów gospodarczych jest rzeczą bezwzględnie ważną, jeśli mamy zamiar korzystać z drewna w życiu codziennym: meble, okna, konstrukcję dachowe, parkiety, panele, schody, poręcze, styliska i inne uchwyty, przyjemny żar z kominka i wiele wiele innych zastosowań. Alternatywą jest jedynie całkowite przejście na "ekologiczny" plastik czy beton. W eksploatacji drewna zastąpiono zrywkę wielkoobszarową - wycinką na małej powierzchni w środku lasu, przy czym zostawia się pojedyncze drzewa na środku dzięki czemu szybko się odnawia i nie ma dużego zaburzenia.

Podobnie jest ze zwierzętami. Kierując się doniesieniami medialnymi, ludzie sądzą, że myśliwi dobijają już ostatnie ganiające sztuki. W rzeczywistości liczba zwierząt w polskich lasach w ostatnim wieku bujnie wzrosła. Wróciło wiele gatunków zwierząt, których nie było. W naszym dzieciństwie nie było ani jednego bobra, a teraz są wszędzie. Podobnie z łosiami. Wilki, rysie, żubry powoli też wracają. Wiesza się budki lęgowe i chroni mrowiska.

Tymczasem zielony aktywista nie chce dostrzegać tych zmian. Zobaczy ścięte drzewa, zrobi fotkę, wrzuca ją do internetu i grzmi o apokalipsie.

Wiadomości
Polacy największymi miłośnikami psów w Europie, Rosjanie - kotów (21-04-2020)

Według danych statista.com, w Polsce jest największy europejski odsetek gospodarstw, które posiadają co najmniej jednego psa (42%). Podobny odsetek znajduje się także w Rumunii (42%) oraz w Czechach (41%). Najrzadziej z kolei psy posiadają Grecy (14), Szwedzi (15%) oraz Austriacy (17%).

Największymi kociarzami są Rosjanie (59%), Rumuni (47%) oraz Łotysze (38%). W Polsce koty także są dość popularne, bo posiada je 32% gospodarstw. Najmniej popularne są w Hiszpanii (11%), na Słowacji (15%) oraz w Irlandii (17%).

Na poniższej mapie kolor czerwony pokazuje kraje, gdzie popularniejsze są koty, zaś kolor zielony - te, które bardziej lubią psy.

Pies jest najdawniej udomowionym zwierzęciem. Do niedawna uważano, że został udomowiony dzięki wynalezieniu rolnictwa - zwabiony pożywieniem wilk podchodził pod ludzkie siedziby aż się oswoił. Według nowych badań, pies został udomowiony przez przez europejskich łowców już ok. 25 tys. lat temu. Jest udomowionym wilkiem, ale nie tym, które znamy dziś, lecz prahistorycznym, które dziś już nie występują. Najstarsze ślady psa z Bliskiego Wschodu datowane są na 11 tys. lat, z Azji Wschodniej - 8 tys. lat. Te europejskie są dwa razy starsze. Czyli pies jest zwierzęciem najbardziej europejskim. Dogs first domesticated in Europe, study says

Być może szczególna popularność udomowionego wilka w naszym kraju wiąże się ze szczególną popularnością symboliki wilka wśród naszych przodków. Przed założeniem Polski, Słowianie na naszych ziemiach uważali się za "dzieci wilka". Zob. Luty, Lutycy i nasze wilcze korzenie

W Azji corocznie konsumuje się miliony psów, z kolei w krajach islamskich pies uważany jest za zwierzę nieczyste. W 2010 Iran wydał fatwę, że psy są nieczyste i nie powinny być trzymane jako zwierzęta domowe, gdyż jest to ślepe naśladownictwo Zachodu, w 2019 w Teheranie wydano zakaz obecności psów w przestrzeni publicznej oraz w samochodach.

Kot z kolei udomowiony został po wynalezieniu rolnictwa, ok 9,5 tys. lat temu na Bliskim Wschodzie. W islamie kot cieszy się specjalnym szacunkiem.

Według badań prof. Stanleya Corena z University of British Columbia, właściciele kotów częściej żyją samotnie i zazwyczaj w mieszkaniu, z kolei właściciele psów częściej żyją z rodziną i zazwyczaj w domu. Jakkolwiek na wsi popularne są zarówno psy jak i koty.

Wiadomości
Innowacyjna polska maseczka dla Europy (17-04-2020)

Okazuje się, że zapóźnienie polskiego rynku pracy może się stać atutem w czasie pandemii. Otóż Polska jest ostatnim krajem w Unii Europejskiej, gdzie wciąż funkcjonuje wiele szwalnii, zatem możemy efektywnie przestawić potencjał produkcyjny na wytwarzanie maseczek ochronnych tak obecnie potrzebnych nie tylko Polsce, ale i Europie. W tym celu Agencja Rozwoju Przemysłu skonsolidowała 200 polskich szwalni pod szyldem "Polska Szwalnia", do czego weszli nie tylko wielcy producenci jak 4F, LPP, Ptak, ale i szereg małych. Wszystkie podmioty prowadzą działalność na terenie Polski, zatrudniają polskich pracowników i w produkcji korzystają z krajowych dostawców. Do czerwca Polskie Szwalnie mają wyprodukować 100 mln maseczek, które zaspokoją nie tylko polskie potrzeby, ale i mogą się stać towarem eksportowym na rynek unijny.

Można to połączyć z innowacyjnymi projektami polskich naukowców, jak choćby z projektem maseczki z filtrem roślinnym, która skutecznie chroni przed wirusami. Opracowali ją naukowcy Instytutu Biologii SGGW w Warszawie pracujący nad zastosowaniem roślin do oczyszczania powietrza w miastach na otwartej przestrzeni oraz w pomieszczeniach zamkniętych takich jak biura, galerie handlowe, lotniska.

Prof. dr hab. Mohamed Hazem Kalaji, światowy specjalista w zakresie procesu fotosyntezy, oraz dr inż. Jacek Mojski, specjalista od wertykalnej uprawy roślin skierowali swoje badania na opracowanie filtra powietrza bazującego na wykorzystaniu wybranych gatunków roślin jako osobistą maseczkę do "zatrzymania wirusów". Wstępne przeprowadzone testy laboratoryjne bazujące na długoletnim doświadczeniu z zagranicznym partnerem, wykazały skuteczność tego filtra w przypadku wirusa grypy w 100%. Obecnie, w związku z zaistniałą światową pandemią, naukowcy rozpoczęli badania w kierunku możliwości zatrzymania wirusa SARS-CoV-2 przez opracowany przez nich filtr. Wirus wywołujący chorobę COVID-19 ma podobne wymiary do wirusa grypy.

Maseczka będzie przeznaczana do wielokrotnego użytku, jest lekka, tania w produkcji i przyjazna dla środowiska. Innowacyjna budowa maseczki umożliwia absorpcję światła przez rośliny, tak aby mogły przeprowadzać proces fotosyntezy. Jest to warunkiem jej funkcjonalności. Nawet minimalna ilości światła, np. światła pokojowego jest wystarczająca, aby maseczka "działała" doskonale. Ponadto, maseczka może być również "czynna" w ciemności przez kilkanaście godzin.

Ten innowacyjny produkt będzie użyteczny nie tylko do ochrony osobistej w postaci maski przeciw wirusowi, ale może również być elementem sytemu oczyszczania powietrza w pomieszczeniach zamkniętych takich jak szpitale, kliniki, laboratoria, szkoły lub w innych ważnych obiektach ekonomiczno-gospodarczych (filtr przemysłowy). Wynalazek może być dostosowywany do indywidualnych potrzeb użytkownika.

Obecnie, naukowcy poszukają polskich partnerów z sektora medycyny, biologii i biotechnologii, którzy mają dostęp i możliwość testowania żywego lub nieaktywnego wirusa SARS-CoV-2, w kierunku zaaplikowania nim gotowego produktu jakim jest maska z naturalnych roślin.

Poszukują również finansowego wsparcia w państwowych i prywatnych instytucjach w celu dokończenia badań i rejestracji innowacyjnego polskiego produktu w światowym rejestrze patentowym. Opracowanie tego innowacyjnego produktu oznaczałoby wielki sukces dla Polskiej nauki na światowej arenie.

MA, IB SGGW

Medycyna
Polscy naukowcy stworzyli substancję, która silnie hamuje zakażenie koronawirusem (12-04-2020)

Zespół naukowców z Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie ogłosił, że stworzył substancję, która silnie hamuje zakażenie koronawirusem SARS-CoV-2. Badacze są zdania, że wyniki są obiecującym pierwszym krokiem na drodze do przygotowania leku.

"Opracowana przez nas substancja jest innowacyjna w skali świata" - powiedział w piątek PAP wirusolog prof. Krzysztof Pyrć.

Przygotowana przez naukowców z UJ substancja to związek chemiczny o nazwie HTCC. Silnie hamuje ona zakażenie koronawirusem SARS-CoV-2, ale i też jego nie mniej groźnym kuzynem MERS-CoV.

Naukowcy potrzebują partnera komercyjnego lub instytucjonalnego, który zająłby się badaniami wdrażającymi wykorzystanie nowej substancji w klinikach. HTCC jest opatentowana, była wcześniej testowana na zwierzętach. Do stosowania u ludzi nie jest jednak zatwierdzona. Wstępne badania u gryzoni wykazały, że po podaniu HTCC drogą wziewną nie obserwowano toksyczności ani pogorszenia się czynności płuc.

HTCC (inaczej mówiąc związki, inhibitory polimerowe, polimery, związki polimerowe) stworzone zostały na bazie chitozanu - związku otrzymywanego z krewetek lub grzybów. Badacze wykazali, że polimer ten wiąże się z białkiem Spike, tworzącym "koronę" wirusa, i blokuje jego oddziaływanie z receptorem komórkowym, a w konsekwencji - wnikanie wirusa do komórki.

Prace były prowadzone z wykorzystaniem nie tylko standardowego modelu komórkowego, ale również zaawansowanego systemu modelującego w pełni zróżnicowany nabłonek ludzkiego układu oddechowego (hodowle ALI). Jest to jeden z najdoskonalszych modeli - podkreślają autorzy badań.

Interdyscyplinarny zespół naukowców pracuje pod kierunkiem prof. Krzysztofa Pyrcia i dr Aleksandry Milewskiej (Małopolskie Centrum Biotechnologii) oraz prof. Marii Nowakowskiej i prof. Krzysztofa Szczubiałki (Wydział Chemii UJ).

Raport pokazujący antywirusową aktywność HTCC został udostępniony na darmowej platformie Biorxiv: https://www.biorxiv.org/content/10.1101/2020.03.29.014183v1.

PAP - Nauka w Polsce, Beata Kołodziej



 

Różności
Pandemia koronawirusa: dlaczego nowy wirus jest tak groźny (22-03-2020)

W środę 11 marca Światowa Organizacja Zdrowia ogłosiła, że epidemia wirusa SARS-CoV-2 jest już pandemią, co oznacza, że najnowszy koronawirus jest epidemiologicznym zagrożeniem dla całego świata. Nie jest on już taki sam, jaki był kilka tygodni temu - granice państw zostają zamknięte, loty między krajami zawieszone, sytuacja na rynkach finansowych pogarsza się z dnia na dzień, a wielu z nas musi poddać się licznym ograniczeniom, niektórzy gwałtownej izolacji.

W tak ogromnym stanie niepewności każdy z nas zadaje sobie pytanie "co dalej?". Niestety na takie pytanie niełatwo jest odpowiedzieć. Żeby lepiej zrozumieć obecną sytuację, warto najpierw podsumować obecny stan wiedzy na temat pandemii koronawirusa oraz wypunktować główne niewiadome.

Ewolucyjne zasady gry

Wirus SARS-CoV-2 to najnowszy członek rodziny koronawirusów. Rodzina ta jest całkiem spora, na przykład również wiele z wirusów powodujących zwyczajne sezonowe przeziębienie to koronawirusy. Ostatnio najgłośniej o koronawirusie zrobiło się w 2003 roku, kiedy to w południowych Chinach wybuchła epidemia SARS-CoV powodując ponad 8 tysięcy zachorowań i między innymi dzięki intensywnym wysiłkom Światowej Organizacji Zdrowia nie rozprzestrzeniła się poza Chiny i Hong-Kong. W 2012 roku kolejny koronawirus - MERS-CoV, trafił na czołowe strony gazet, kiedy na Półwyspie Arabskim zanotowano gwałtowny wzrost liczby zachorowań na wcześniej nieznaną chorobę wirusową. Skończyło się na ponad tysiącu zachorowań w różnych krajach Bliskiego Wschodu oraz drugim ognisku epidemii w Korei Południowej, ale ten koronawirus również nie spowodował globalnej pandemii. Dlaczego teraz jest inaczej?

Z ewolucyjnego punktu widzenia wirusy, tak jak wszystkie organizmy, chcą wyprodukować jak najwięcej potomstwa w następnych pokoleniach. Żeby to osiągnąć wirus musi trzymać się przynajmniej dwóch zasad ewolucyjnych. Pierwsza zasada jest taka, że wirus musi szybko namnożyć się w naszym organizmie, omijając wyszukane mechanizmy obronne naszych systemów odpornościowych. Namnażając się jest mu łatwiej przeskoczyć z osoby na osobę i kontynuować reprodukcję. Jednak zbyt duże namnożenie wirusa może mieć śmiertelny efekt dla osoby, która jest nim zakażona, ograniczając możliwości transmisji. Dlatego druga zasada jest taka, że wirus nie może być za bardzo śmiertelny, bo wtedy zatapia statek, którym płynie. Zarówno SARS-CoV jak i MERS-CoV nie trzymały się drugiej z tych zasad, bo charakteryzowały się stosunkowo wysokim poziomem śmiertelności (ok 10 proc. w przypadku SARS i nawet 30 proc. w przypadku MERS). Najnowszy SARS-CoV2 jest ewolucyjnie dużo mądrzejszy, bo potrafi nie tylko efektywnie podróżować z osoby na osobę (jedna zakażona osoba przekazuje go średnio 2-4 innym osobom), ale również ma dużo mniejszą śmiertelność niż jego poprzednicy (obecnie szacowaną między 0,7 proc. - 2,0 proc.). To sprawia, że dużo trudniej go zatrzymać.

Efekt motyla

Na podstawie analiz informacji genetycznej jesteśmy w stanie odtworzyć wstępne scenariusze pochodzenia wirusa SARS-CoV-2. W wirusie, jak w każdej komórce, podczas procesu reprodukcji, zachodzą błędy w kopiowaniu informacji genetycznej. Błędy te zwane są mutacjami. Przypomina to mniej więcej zabawę w głuchy telefon, gdzie jedna osoba wymyśla zdanie i przekazuje je następnej osobie, która może to zdanie zniekształcić (z tą różnicą, że mutacje są losowe a nie intencjonalne). Załóżmy jednak, że nie było nas w pokoju, gdzie odbywała się zabawa, ale chcielibyśmy odtworzyć kolejność zdań mając do dyspozycji losową próbkę zniekształconych zdań. Okazuje się, że matematyka i statystyka pozwalają nam to zrobić z dużą dokładnością. W ten właśnie sposób, analizując sekwencje wirusów pochodzących od pacjentów zakażonych na całym świecie, możemy statystycznie zrekonstruować proces rozprzestrzeniania się wirusa w populacji i wyliczyć prawdopodobne źródło jego pochodzenia.

Takie analizy sugerują, że epidemia SARS-CoV-2 rozpoczęła się na targu zwierzęcym Huanan w Wuhan w Chinach na początku grudnia 2019 roku. Z kolei badanie, w którym porównano informację genetyczną różnych koronawirusów sugeruje, że najbliżej spokrewnionym z SARS-CoV-2 jest inny wirus znaleziony u nietoperzy. Niestety to nie rozwiązuje zagadki odnośnie pochodzenia SARS-CoV-2, bo (a) sekwencje te nie są wystarczająco podobne, (b) raporty sugerują, że na targu w Wuhan sprzedawanych było wiele zwierząt, ale nie było wśród nich nietoperzy. Z kolei inna analiza sekwencji białkowych różnych koronawirusów pokazuje, że inżynieria genetyczna takiego wirusa w laboratorium jest bardzo mało prawdopodobna i najprawdopodobniej wyewoluował on z blisko spokrewnionych koronawirusów wśród zwierząt. Dlatego najbardziej prawdopodobną hipotezą genezy SARS-CoV-2 jest bardziej skomplikowana droga wirusa rozpoczynająca się od nietoperza, przez inne zwierzę (być może łuskowca), kończąca na człowieku na targu Huanan w Wuhan w zimie 2019 roku. Jedno kichnięcie zwierzaka powodujące zatrzęsienie światem - to najlepszy możliwy książkowy przykład tzw. efektu motyla.

Jak walczyć z epidemią?

Choroby zakaźne mają to do siebie, że ich dynamika jest do pewnego stopnia przewidywalna. Gdy nowiusieńki wirus rozpoczyna swoją "przygodę" w populacji, przyrost osób zakażonych wzrasta najpierw wykładniczo. Co to znaczy? W zrozumieniu przyrostu wykładniczego pomaga stara przypowieść o mędrcu w Indiach, który wynalazł grę w szachy. Władca był tak zachwycony nową grą, że zaproponował mędrcowi wybranie nagrody. Mędrzec poprosił o położenie jednego ziarnka ryżu na pierwszym polu, dwóch na kolejnym i podwajanie liczby ziaren, aż zapełni wszystkie pola szachownicy. Władca, początkowo odbierając tę prośbę jako objaw skromności, szybko zorientował się, że całkowita liczba ziaren wielokrotnie przekracza jego zasoby ryżu (18 trylionów ziaren).

Załóżmy zatem, że każda osoba zakażona wirusem będzie przekazywać tego wirusa dwóm kolejnym osobom; wtedy w teoretycznie nieskończonej populacji liczba zakażonych po dwóch tygodniach wyniesie ponad 8 tysięcy osób, ale po trzech tygodniach już miliard. Oczywiście w rzeczywistej populacji tak gwałtowny przyrost nie potrwa za długo, bo po jakimś czasie zabraknie osób podatnych na infekcje - ich liczba zacznie maleć z czasem (np. dzięki wyrobionej odporności) i z każdym dniem wirus będzie zakażać coraz mniej nowych osób, aż ich zabraknie. W końcu wszyscy zakażeni wyzdrowieją nabierając odporności (zakładając, że każdy przeżyje) i fala epidemiologiczna dobiegnie końca [Wykres nr 1].


Wykres 1. Krzywą epidemiologiczną można podzielić na trzy fazy. W fazie 1. następuje wykładniczy przyrost zakażonych, ponieważ populacja jest podatna na chorobę (nie ma odporności). W fazie 2. epidemia spowalnia, bo liczba osób podatnych maleje i większość z nich jest albo zakażona, albo odporna. W fazie 3. fala mija, gdy nowych zakażonych nie przybywa a populacja zdrowieje.

Najpotężniejszą bronią w walce z chorobami zakaźnymi są szczepionki, ponieważ z epidemiologicznego punktu widzenia redukują one liczbę osób podatnych na infekcje w populacji. Trzymajmy się zatem naszego przykładu, że każda osoba zakażona wirusem może przekazać go dwóm kolejnym osobom (tzw. współczynnik reprodukcji R0=2), ale załóżmy dodatkowo, że co druga osoba w populacji jest zaszczepiona. Wtedy, statystycznie rzecz biorąc, zakażona osoba przekaże wirusa już tylko jednej osobie bo druga została zaszczepiona. Liczba zakażonych wirusem przestanie wzrastać wykładniczo i epidemia nie wybuchnie. Oczywiście minimalny procent populacji, który trzeba zaszczepić, zależy od tego jak zakaźna jest choroba. Jeżeli zakażona osoba przekazuje wirusa trzem osobom (R0=3), to trzeba zaszczepić minimum średnio 2 z 3 osób czyli 67 proc. populacji. W przypadku ospy zakaźnej zakażona osoba zaraża średnio 15 osób (R0=15), więc zaszczepione musi być minimum 94 proc. populacji. Wtedy mówi się, że populacja ma "odporność stadną" (ang. "Herd-immunity") na daną chorobę zakaźną.

Dystansowanie społeczne w walce z pandemią

Co zrobić jednak, gdy nie mamy szczepionek? Wtedy jedyną naszą bronią są metody, które redukują transmisję wirusa między zakażonymi i te metody ogólnie nazywa się dystansowaniem społecznym. Idea polega na ograniczeniu kontaktów między ludźmi, przez co przerywamy łańcuchy transmisji wirusa i opóźniamy wzrost liczby zakażonych osób w populacji. Przykładem takich działań jest ograniczanie godzin pracy, praca zdalna przez telefon lub internet, zamykanie lokali gastronomicznych i miejsc publicznych, zamykanie żłobków, przedszkoli i szkół, a nawet zawieszanie transportu publicznego i przymusowe kwarantanny. Takie działania są kluczowe we wczesnej fazie epidemii, ponieważ wykładniczy przyrost osób chorych jest ogromnym wyzwaniem dla służby zdrowia, która ma ograniczone zasoby i nie jest w stanie poradzić sobie z wykładniczym przyrostem pacjentów. Konsekwencją takiego nagłego przytłoczenia pacjentami może być brak możliwości pomocy osobom potrzebującym, a przez to wzrost śmiertelności. Dlatego ograniczając kontakty między ludźmi przez dystansowanie społeczne rozkładamy epidemię w czasie i pozwalamy służbie zdrowia nadążyć z leczeniem chorych, których liczba dalej będzie wzrastać, ale wolniej [Wykres nr 2]. Drugim argumentem za dystansowaniem społecznym jest też zyskanie czasu - spowolnienie epidemii na kilka tygodni daje organom państwa czas na reakcję, redystrybucję środków i zasobów, i lepsze przygotowanie się do działania.


Wykres 2. Dlaczego dystansowanie społeczne jest potrzebne? Gdy nie dystansujemy się społecznie (zielony wykres), wykładniczy przyrost liczby zakażonych może szybko przeciążyć służbę zdrowia. Przez to część chorych, nie mogąc otrzymać pomocy, może niepotrzebnie ucierpieć lub nawet umrzeć. Z dystansowaniem społecznym (żółty wykres) spowalniamy przyrost zakażonych w populacji, dzięki czemu pomagamy chorym otrzymać pomoc, której potrzebują.

Skąd wiemy, że dystansowanie społeczne działa? Klasycznym tego przykładem jest wykres liczby zachorowań z pandemii grypy H1N1 (zwanej hiszpanką) z 1918 roku z dwóch miast USA, z których w jednym (St. Louis) wprowadzono zamknięcie szkół stosunkowo szybko, a w drugim (Philadelphia) nie, co przełożyło się na zupełnie inny wykres wzrostu liczby zachorowań [Wykres nr 3]. Bardzo podobną dynamikę widzimy w przypadku obecnej pandemii koronawirusa, na przykład porównując dwie prowincje we Włoszech: Lodi, gdzie wprowadzono restrykcje stosunkowo szybko, bo już 23 lutego, i Bergamo, gdzie wprowadzono je dopiero 8 marca. Dane o liczbie zachorowań z obu prowincji pokazują, że ich wzrost w Bergamo jest dużo szybszy. Analizy danych z Wuhan w Chinach, gdzie zostały wprowadzone drastyczne metody dystansowania społecznego, pokazały, że w ciągu jednego tygodnia współczynnik reprodukcji R0 SARS-CoV-2 redukowano z ponad 2 do około 1, zatrzymując przyrost wykładniczy. Podobne efekty obserwujemy w innych krajach azjatyckich, które bardzo poważnie podeszły do pandemii, mocno ograniczając kontakty z osobami zarażonymi. W literaturze naukowej pełno jest też publikacji, których autorzy używając symulacji komputerowych są w stanie oszacować wpływ konkretnej interwencji na transmisję choroby zakaźnej. Pokazują w ten sposób, że dystansowanie społeczne jest skutecznym narzędziem w walce z epidemią.


Wykres 3. Fala epidemiologiczna grypy N1H1 w dwóch miastach USA w 1918 roku, z których jedno (Philadelphia) wprowadziło dystansowanie społeczne 33 dni po wystąpieniu pierwszych zakażeń, a drugie miast (St. Louis) zaraz po 2 dniach. Przedrukowane za Hatchett et al. 2007 PNAS.

Jak się dystansować?

Dystansowanie społeczne działa, ale kluczowym pytaniem jest nie to: czy, ale jak się dystansować. Najbardziej ekstremalna forma dystansowania społecznego, czyli praktyczne zawieszenie funkcjonowania kraju (zamknięcie granic, szkół czy miejsc publicznych oraz restrykcje mobilności obywateli, itp.) z pewnością będzie najbardziej skuteczna w spowolnieniu liczby zachorowań na COVID-19. Jednak działania takie mają ogromny koszt dla kraju, zarówno społeczny jak i ekonomiczny i nie mogą być utrzymane zbyt długo. Poza tym długoterminowo nie rozwiązuje to problemu, bo większość populacji pozostanie dalej podatna na infekcje i powrót do poprzedniego stanu rzeczy doprowadzi do kolejnej epidemii, a przynajmniej do czasu, aż nie pojawi się szczepionka (prawdopodobnie między 12 a 18 miesięcy). Dlatego mówiąc o dystansowaniu społecznym powinniśmy myśleć o konkretnych pomysłach na ograniczanie kontaktów społecznych, a nie o bezwzględnej kwarantannie wszystkich.

Sposobów jest dużo i nie jest oczywiste, które z nich są optymalne. Zamykanie przedszkoli i szkół na przykład może być dobrym pomysłem, bo wstępne badania sugerują, iż pomimo tego, że dzieci rzadko chorują na COVID-19, mogą być nosicielem wirusa i przekazywać go dalej. Z drugiej strony zamykanie szkół jest dużym problemem dla rodziców, z których wielu pracuje w służbie zdrowia i będzie za chwilę potrzebnych do pomocy z napływającymi pacjentami. Zamykanie placówek też może potencjalnie zwiększyć liczbę zakażeń wśród osób starszych, które wkroczą do pomocy przy opiece nad wnukami, żeby rodzice mogli pracować. Jedno badanie sugeruje, że właśnie demografia może tłumaczyć wysoką ilość przypadków śmiertelnych we Włoszech.

Dla pracujących dorosłych ograniczanie kontaktów zawodowych może z kolei być skuteczne. Badania sieci społecznych za pomocą smartfonów z W. Brytanii pokazują bowiem, że kontakty zawodowe stanowią sporą część wszystkich kontaktów społecznych, chociaż nie jest jasne na ile podobne obserwacje miałyby miejsce w innych krajach. Zupełne zamknięcie zakładów pracy niesie za sobą z kolei ogromne koszty ekonomiczne, ale reorganizacja trybu pracy dla wielu osób - na przykład zastąpienie pracy w biurze pracą przez internet - może przyczynić się do ograniczenia transmisji wirusa w populacji. Restrykcje podróżne i zamknięcie granic również mogą pomóc w spowolnieniu szczytu epidemii, ale mogą nie być aż tak skuteczne, jak się może wydawać. Jeden z raportów WHO szacuje, że same restrykcje podróżne niewiele dałyby w powstrzymywaniu epidemii grypy. Wszystkie te czynniki powinny być wzięte pod uwagę przy podejmowaniu optymalnych decyzji co do konkretnych metod dystansowania społecznego w skali kraju, najlepiej przy udziale symulacji komputerowych porównujących ze sobą różne scenariusze.

Co dalej?

Jedną z największych niewiadomych w przypadku pandemii COVID-19 jest odsetek osób, które przechodzą chorobę bez objawów. Dlatego najważniejszym elementem walki z koronawirusem powinna być teraz diagnostyka. Szybki i powszechnie dostępny test na obecność wirusa po pierwsze pomógłby w oszacowaniu rzeczywistej śmiertelności COVID-19. Dużo osób obawia się, że obecne szacunki są zawyżone, jako że nie biorą one pod uwagę wielu osób, u których infekcja odbywa się bezobjawowo (może być to nawet 20 proc. osób zakażonych) lub na tyle łagodnie, że takie przypadki nie są zgłaszane. Powszechna i wydajna diagnostyka pomogłaby też zlokalizować łańcuchy i ogniska epidemii, pomagając w działaniach efektywnie ograniczających transmisję wirusa. Takie działania z dużym sukcesem zostały przeprowadzone w krajach azjatyckich. Na przykład w Korei Południowej władze na dużą skalę testują obywateli, przez co są w stanie szybko wykrywać nowe infekcje i zapobiegać ich rozprzestrzenianiu się. Singapur z kolei poddaje restrykcyjnej kwarantannie osoby, u których wykryto koronawirusa, płacąc im zasiłek zdrowotny, przy czym opuszczenie kwarantanny wiąże się z dużą karą finansową. Dlatego skuteczna diagnostyka wydaje się kluczowa w walce z epidemią, a samo dystansowanie społeczne i kwarantanny prawdopodobnie nie wystarczą.

Największą nadzieją na powstrzymanie pandemii jest szczepionka, której jednak niestety nie mamy. Mamy jednak prototypy, na przykład dzięki wcześniej wstrzymanym pracom nad szczepionką przeciwko SARS-CoV. Obecnie kilkadziesiąt firm na całym świecie bierze udział w szczepionkowym wyścigu przeciwko SARS-CoV-2. Prace idą zaskakująco szybko, ale głównym problemem są badania kliniczne, które wymagają od szczepionkowych kandydatów procedur, których nie da się przyspieszyć ze względów bezpieczeństwa. Pierwsze testy na ludziach (tzw. pierwsza faza kliniczna) jednej z kandydatek na szczepionkę rozpoczęły się w poniedziałek 16 marca, ale najbardziej czasochłonna będzie trzecia faza testów klinicznych, podczas której szczepionkę testuje się na dużej grupie ochotników. Żeby taki test przejść, szczepionka musi okazać się zarówno bezpieczna jak i relatywnie efektywna, a z tym różnie bywa. Na końcu szczepionki trzeba wyprodukować na dużą skalę, co też jest ogromnym wyzwaniem. Optymistyczne analizy mówią o 12-18 miesiącach, zanim szczepionka stanie się ogólnodostępna.

Jednak zanim pojawi się szczepionka, jest nadzieja na lek antywirusowy. Najbardziej obiecującym kandydatem obecnie jest Remdesivir, który - podobnie jak inne leki antywirusowe - blokuje replikację wirusa. Lek ten jest już w zaawansowanym stadium testów, częściowo dlatego, że został pierwotnie zaprojektowany jako lek na wirusa Ebola, ale okazał się bardziej skuteczny przeciwko koronawirusom. Już w przyszłym miesiącu powinniśmy się dowiedzieć więcej o skuteczności tego leku. Byłaby to szczególnie dobra wiadomość dla pacjentów z grupy wysokiego ryzyka, czyli osób starszych i cierpiących na inne schorzenia.

Czego możemy się spodziewać?

Z dużą dozą pewności możemy powiedzieć, co się nie wydarzy. Na pewno zagrożenie koronawirusem prędko nie minie. Po pierwsze wszystkie dane wskazują na to, że w Europie jesteśmy dopiero w wykładniczej fazie wzrostu liczby zachorowań. To oznacza, że - nawet pomimo poważnych interwencji wprowadzonych przez rząd - liczby zakażonych oraz chorych mogą dalej wzrastać w najbliższych dniach. Interwencje te powinny spowolnić ten przyrost, ale dopiero okaże się, jak szybko się to stanie. Z badań klinicznych i epidemiologicznych wiemy, że od styczności z wirusem do pierwszych symptomów choroby mija od kilku do kilkunastu dni, a od objawów do końca choroby nawet kilka tygodni. Dlatego nawet jeżeli epidemia wirusa została faktycznie mocno spowolniona, to i tak przez jakiś czas chorych będzie nadal przybywać. Po drugie nawet jeżeli w następnych kilku miesiącach uda nam się opanować koronawirusa i przywrócić względną normalność, SARS-CoV-2 nie minie i prawdopodobnie COVID-19 stanie się kolejną chorobą sezonową, przenosząc się między porami roku z północnej półkuli na południową i vice versa. To oczywiście tylko spekulacje, ale najprawdopodobniej dopiero wraz z wejściem na scenę szczepionki powróci świat, jaki pamiętamy sprzed kilku tygodni.

Autor: Rafał Mostowy, biolog chorób zakaźnych

Małopolskie Centrum Biotechnologii Uniwersytetu Jagiellońskiego

Stowarzyszenie Rzecznicy Nauki

PAP Nauka w Polsce

Ekologia
Skutki zakazu polowań w Holandii (23-02-2020)

W ostatnim czasie nasila się atak na myśliwych, i powstaje pytanie, czy rzeczywiście możliwa jest rezygnacja z polowań? Holendrzy taką próbę podjęli, jak im to wyszło poczytajcie. W 1999 roku wprowadzono w Holandii zakaz polowania na ptactwo wodne - "gości" którzy zimują w kraju tulipanów. W 2002 roku ten zakaz polowania został ustawowo potwierdzony w tzw. "Flora- en Faunawet" czyli tamtejszej ustawie o ochronie przyrody, która zastąpiła prawo łowieckie. Miejscowe populacje gęgawy były stosunkowo nieliczne. W 2005 roku stany gęsi przebywających całorocznie w Holandii liczyły ok. 130 000 sztuk. Na dzień dzisiejszy populacja miejscowa szacowana jest na ok. 400 000 sztuk. Już w ostatnich latach zaczęto lokalnie dopuszczać odstrzały. Ministerstwo Rolnictwa Holandii przy uwzględnieniu potencjału środowiska prognozuje wzrost miejscowych populacji do liczby około 1,3 miliona sztuk w roku 2018. Do tego dochodzi permanentny wzrost liczby zimujących ptaków - w tej chwili ok. 2 000 000 sztuk, szacunki na 2018 przewidują wzrost tej liczby do 2 200 000 gęsi. Holendrzy liczą się z tym, że przy dotychczasowym wzroście populacji wciągu najbliższych kilku lat będą gościć do 3,5 milionów gęsi - z czego cześć przez cały rok. W międzyczasie zmienia się stosunek do ptaków w społeczeństwie, rolnicy mimo horrendalnych odszkodowań i dotacji na uprawę poplonów dla zimujących gości, ale również przeciętny obywatel mieszczuch który coraz częściej stoi na zas,,,,,nej plaży naturalnych kąpielisk, gdzie tabliczka informuje o zakazie kąpieli ze względu na zanieczyszczenie wody odchodami ptaków.

Od początku 2011 grupa 8 organizacji reprezentujących organizacje ochrony środowiska, rolników, posiadaczy gruntów i myśliwych zaczęła pracować nad szukaniem rozwiązań tej sytuacji. Grupę te zwano G8. Kilka tygodni temu Holenderski Związek Łowiecki wycofał się z prac tej grupy. Rozwiązanie proponowane przez organizacje ekologiczne polegające na odstrzale ok 120 - 150 000 ptaków z miejscowej populacji w okresie od sierpnia do października, kiedy ze względu na "gości" z Europy Wschodniej sezon polowań ma być zakończony, myśliwi uznali za nierealistyczne i niemożliwe do zrealizowania.

Pozostaje niszczenie jaj i gazowanie gęsi - z czym holenderscy nosiciele dwururek nie mają do czynienia.

Gdyby któryś z facebookowych ornitologów i miłośników naturalnej przyrody miał chęć na wyjazd na saksy do Holandii - na wiosnę będzie "robota" dla fachowców od ptaków przy niszczeniu lęgów, a późnym latem na pewno zajęcie przy gazowaniu. Dla ludzi którzy z ptaszkami maja do czynienia - z pewnością wymarzone zajęcie...

Pani Marlies Kolthof Koninklijke Nederlandse Jagers Vereniging (KNJV) czyli ichniego Związku Łowieckiego nie ma zresztą złudzeń. Problemu nie da się już "uregulować" wyłącznie przy pomocy prochu i śrutu. Stany ptaków wzrosły już tak, że stosunkowo niska liczba tamtejszych myśliwych (w Holandii poluje jedna osoba na 600 obywateli) nie jest w stanie powstrzymać ich wzrostu metodą klasycznych polowań. Konieczne jest i będzie równoległe gazowanie ptaków, niszczenie jaj i odstrzał. Im mniej będą w to zaangażowani myśliwi, tym więcej gazowania, a do gęsi się będzie tak czy owak strzelać. Holenderscy myśliwi wolą dać pole do popisu kolegom ekologom, w myśl powiedzenia "ornitologu! zagazuj sobie sam".

Wiesław Kalicki

ECO na Szerokim gospodarstwo ekologiczne

Czytaj też: Brussels clears way for geese to be gassed throughout the Netherlands Zuid Holland province allowed to gas thousands of geese

Ekologia
Eukaliptus - drzewo, które potrzebuje ognia (15-01-2020)

Australijska przyroda odradza się z pożaru jak Feniks z popiołów. Europejczycy nie rozumieją tego zjawiska, gdyż ma ono zupełnie inny charakter niż u nas, gdzie spalony las odradza się dziesięciolecia. W Australii natomiast pożar lasu nie jest katastrofą, lecz normalnym elementem funkcjonowania przyrody. Nie chodzi jedynie o to, że australijska przyroda wyewoluowała mechanizmy nadzwyczajnego odradzania się z regularnych pożarów, ale i o to, że ona POTRZEBUJE pożarów. Roślinność Australii składa się nie tylko z pirofitów czyli roślin przystosowanych anatomicznie i fizjologicznie do oddziaływania ognia, ale i pirofilów, czyli roślin potrzebujących ognia. Ów naturalny podpalacz Australii nazywa się eukaliptus.

Wskutek pożarów lasów eukaliptusowych w Portugalii w 2017, które pochłonęły ponad 120 ofiar, spłonęło 5,5% kraju. Dr hab. Urszula Zajączkowska z SGGW w Warszawie mówiła wówczas o pirofilnej naturze eukaliptusów: "Wszystko ma źródło w naturze tych drzew. By nasiona miały możliwość skiełkowania, zdrewniałe okrywy muszą otworzyć się w ogniu. Nasiona eukaliptusów chronią zdrewniałe torebki, które otwierają się pod wpływem bardzo wysokiej temperatury. A gdy wpadają do wzbogaconej popiołem ziemi, znajdują doskonałe warunki, by wykiełkować. Rosną bardzo szybko. Eukaliptusy tworzą więc same wokół siebie pożary. W ich ściółce panuje strefa łatwopalnego gazu. Taka jest natura tych drzew, element ich funkcjonowania. Człowiek widzi w tym problem, jeśli mieszka blisko lasów eukaliptusowych, bo pożary niszczą jego siedziby. Nie wolno jednak winić za to samych drzew, ich natury."


Tak wygląda spalone drzewo eukaliptusa po 4 miesiącach od pożaru. Zdjęcie Robert Kerton.

Lasy eukaliptusowe płoną nie od czasu, kiedy spalamy węgiel, lecz od 60 milionów lat. W naszej historii największe pożary miały miejsce w latach 1974-75, kiedy było mokro i deszczowo, co wyraźnie wskazuje, że ich przyczyną są głównie eukaliptusy.

Rdzenna ludność Australii, Aborygeni, nauczyła się z nimi żyć prowadząc kontrolowane wypalanie. Niestety, ostatnio cykl ten zaburzają ekologowie z ich "ochroną", co zaburzyło racjonalną gospodarkę leśną, prowadząc do mniej kontrolowalnych sytuacji.

Eukaliptus to tylko jedno z australijskich drzew, które potrzebuje ognia. Innym jest banksja, której nasiona wypadają dopiero podczas pożaru buszu.


Banksja: (góra) po lewej - w czasie pożaru, po prawej - po pożarze, (dół) po lewej - 8 dni po pożarze, po prawej - 8 miesięcy po pożarze. Źródło

Monika Kozioł z Melbourne pisze: "Nie przypominam sobie tak zimnego lata w Melbourne (do tej pory) jak w tym roku! Po pożarach za rok nie będzie śladu. Roślinność się odrodzi. Tylko deszcz spadnie. Widziałam to parę lat temu. To nie las w Europie, który się spali i już go nie ma! Roślinność tu się odradza tak, że po roku trudno będzie zauważyć, gdzie się paliło. To nie polskie lasy!"

Poza Australią pirofity występują obficie także w syberyjskiej tajdze, której wielkie pożary też niedawno były pożywką apokaliptycznych komentarzy. Tymczasem rośnie tam modrzew dahurski, który również potrzebuje ognia. Pożary lasów umożliwiają jego naturalne odnowienie. Po wielkim pożarze w Yellowstone zaczęto krytykować politykę "let it burn", jednak skutki dla ekosystemu nie okazały się katastrofalne, a wręcz przeciwnie - dzięki pożarowi umożliwiona została naturalna odbudowa struktury lasu.

Polskim przykładem pirofila jest wrzos zwyczajny. Pożary występujące na wrzosowiskach niszczą siewki drzewek, odmładzając jednocześnie krzewinki wrzosu. Ograniczony rozwój gatunków drzewiastych i pobudzony wzrost krzewinek powoduje regenerację wrzosowisk. Z tego powodu wypalanie stosuje się jako formę ochrony czynnej wrzosowisk.

Podnosi się, że lasy szybko się odrodzą, lecz spalone zwierzęta już nie. Po wielkim pożarze w amerykańskim Parku Yellowstone w 1988 r., kiedy ogień spalił 36% lasu, były obawy, że turyści nie będą już tam tak chętnie przyjeżdżać, bo będzie mało zwierząt. Okazało się jednak, że zwierząt zginęło stosunkowo niewiele. One bardzo skutecznie unikały miejsc, które się paliły. Jeśli większość zwierząt umie unikać wielkiego ognia w sytuacjach nadzwyczajnych, jak w Yellowstone, to umieją to także zwierzęta australijskie, które od niepamiętnych czasów współżyją z wielkimi pożarami lasów eukaliptusowych, które stanowią 75% lasów Australii. Funkcjonująca w mediach liczba miliarda zabitnych zwierząt jest fejkiem.

Warto pamiętać, że olbrzymia większość fal wielkich ekscytacji napędzanych przez media społecznościowe jest płonna. Dziś już mało kto pamięta, że całkiem niedawno internet żył groźbą zagłady dzików w Polsce, choć w rzeczywistości grozi nam jedynie niekontrolowana eksplozja ich populacji, co będzie miało miejsce wówczas, gdy sukcesem zakończy się eko-kampania zniechęcania ludzi do myślistwa. Tak się jakoś plotą drogi "postępu", że gorliwie popiera on kontrolę prokreacji, lecz tylko ludzi. Nigdy zaś zwierząt.

Czytaj więcej:

Pirofity i pirofile - dowód na działanie ewolucji

Fire adaptive traits of Eucalpyts

Eucalyptus trees: nature's own arsonists

Eucalypts and Fire

Yellowstone a Study in Vital Role of Wildfires

Stuart Ellis, Peter Kanowski, Rob Whelan, National Inquiry on Bushfire Mitigation and Management, University of Wollongong, 2004.

 

Różności
Psy posiadają bardzo czuły zmysł magnetyczny (14-01-2020)

Psy faktycznie kierują się w magnetycznym kierunku północ-południe podczas defekowania; preferencję tego kierunku może jednak zaburzyć obecność w pobliżu nawet niewielkiego magnesu. Prawdopodobnie zmysł magnetyczny psów jest bardzo czuły - sugerują naukowcy z Polski i Izraela.

Pole geomagnetyczne Ziemi stanowi uniwersalne źródło informacji dla wielu gatunków zwierząt, zarówno bezkręgowców, takich jak pszczoły, mrówki i muszki owocowe, jak i przedstawicieli gadów i płazów, ptaków oraz ssaków. Biorąc pod uwagę fakt, że pole geomagnetyczne od początków naszej planety oddziaływało na wszystkie formy życia na niej powstające - nie powinna nas dziwić powszechność zmysłu magnetycznego w świecie zwierząt.

Jednakże całkiem zrozumiałe może być zaskoczenie wywołane informacją, że również nasi domowi psi pupile posiadają zmysł magnetyczny i wykorzystują go w codziennym życiu - zauważają w informacji prasowej przesłanej PAP naukowcy z Poznania, współautorzy eksperymentu dotyczącego psów i ich reakcji na pole magnetyczne oraz obecność magnesów.

A do czego właściwie go wykorzystują? To pytanie, nad którym głowę łamie sobie wielu badaczy. Wyniki najnowszych analiz, przeprowadzonych przez zespół polskich naukowców we współpracy z badaczami z Izraela, przynoszą nowe wnioski, które mogą pomóc rozwikłać tę zagadkę.

Pole geomagnetyczne bardzo często kojarzone jest z "szóstym zmysłem", "zwierzęcym kompasem" i GPS. I chociaż prawdą jest, że spora liczba gatunków, między innymi ptaków migrujących i żółwi morskich, wykorzystuje je właśnie w celach nawigacyjnych, to nie musi ono zawsze służyć tak oczywistym zadaniom.

Już kilka lat temu odkryto, że pasące się bydło i owce układają swoje ciała niemal zawsze wzdłuż magnetycznej osi północ-południe. Podobne zachowania zaobserwowano u odpoczywających jeleni czy dzików. Opisane przykłady ilustrują zjawisko nazywane wyrównaniem magnetycznym (magnetic alignment), uważanym za najprostszą możliwą behawioralną odpowiedź organizmu na sygnał pola geomagnetycznego.

Polega ono na wykazywaniu preferencji wobec konkretnego kierunku magnetycznego podczas wykonywania czynności w jednym punkcie. Co ważne, preferencja ta nie jest skierowana wobec danego punktu w przestrzeni (np. Słońca) i nie zmienia się po przemieszczeniu zwierzęcia w inne otoczenie. To zasadniczo odróżnia wyrównanie magnetyczne od nawigacji czy kompasu magnetycznego.

To właśnie wyrównanie magnetyczne wykazują nasze domowe czworonogi. Wcześniej, w 2013 roku, zespół naukowców z Czech i Niemiec opublikował wyniki badań, w których pokazał, że defekujące psy ustawiają się niemal zawsze na lini północ-południe. To zachowanie znikało jednak w warunkach niestabilnego pola magnetycznego.

Kilka lat później w innych badaniach pokazano, że psy postawione przed wyborem niemal zawsze wybierają talerz z jedzeniem ustawiony w kierunku północnym. Udowodniono również, że można wytresować psy do odnajdowania ukrytych w otoczeniu magnesów w warunkach wykluczających użycie zmysłu wzroku oraz węchu.

W swoim najnowszym badaniu zespół naukowców z Polski (Uniwersytet Adama Mickiewicza i Uniwersytet Przyrodniczy w Poznaniu) i Izraela (University of Beer-Sheva) sprawdzał zachowanie psów w parkach miejskich Ejlatu, znanego turystycznego kurortu na południu Izraela. Badacze chcieli sprawdzić, czy psy wykażą preferencję danego kierunku magnetycznego podczas defekowania na spacerach i czy na ich zachowanie wpłynie obecność magnesu ukrytego w otoczeniu zwierzęcia.

Do badań zaproszono uczniów z miejscowego liceum, którzy pod nadzorem prof. Reuvena Yosefa chodzili do parków i przyglądali się zachowaniom psów, skrzętnie notując ich zachowania oraz - korzystając z kompasów w telefonach komórkowych - ustalali ich położenie względem osi północ-południe. Co więcej, czasami manipulowano tymi zachowaniami, umieszczając w trawie magnes. Następnie zebrane dane analizowano z użyciem statystycznych testów kierunkowych.

Wyniki były na tyle interesujące, że właśnie opublikowano je w specjalistycznym międzynarodowym czasopiśmie Journal of Veterinary Behavior.

Badanie z Izraela potwierdziło, że psy kierują się w magnetycznym kierunku północ-południe podczas defekowania. Przyniosło również zupełnie nowe informacje na temat wyrównania magnetycznego czworonogów: preferencja kierunku może być zaburzona nawet przez niewielki magnes znajdujący się w otoczeniu psa. Oznacza to, że pole przez niego wytwarzane jest wystarczająco duże, by zakłócić zmysł magnetyczny zwierzęcia. Prawdopodobnie zmysł ten jest więc bardzo czuły - sugerują autorzy badania w informacji prasowej.

Do czego jednak właściwie ma służyć psu wyrównanie magnetyczne podczas defekacji? Według jednej z teorii zmysł magnetyczny ptaków i ssaków oparty jest na receptorach światła niebieskiego, zlokalizowanych w siatkówce oka. Zgodnie z nią zmysł magnetyczny współdziała ze zmysłem wzroku. Linie pola geomagnetycznego mogą tworzyć coś w rodzaju wizualnej siatki nałożonej na postrzegane przez zwierzę otoczenie. Taka siatka może być z kolei wykorzystywana do szacowania odległości w przestrzeni lub zapamiętywania ważnych miejsc w otoczeniu. To drugie zastosowanie mogłoby tłumaczyć wybór określonego kierunku właśnie podczas defekowania.

Znajomość uniwersalnego kierunku może być również wykorzystywana przez zwierzęta jako dobry punkt odniesienia do orientacji w przestrzeni. Przodkowie psów domowych żyli na bardzo rozległych terytoriach, gdzie tego typu narzędzie magnetyczne mogło być niezwykle użyteczne - sugerują naukowcy.

Inna teoria zakłada, że symetryczne układanie całego ciała wzdłuż linii pola magnetycznego może w jakiś sposób wpływać na procesy fizjologiczne, zapewniać psychiczny spokój, czy pomagać zapanować nad szumem informacyjnym docierającym z wielu zmysłów. Póki co brakuje jednak eksperymentalnych testów potwierdzających jej prawdziwość.

PAP - Nauka w Polsce

Ekologia
Dipol Oceanu Indyjskiego przyczyną pożarów w Australii (06-01-2020)

Australia odetchnęła na chwilę! Spadł deszcz.

Katastrofalne pożary lasów są stałą rzeczywistością Australii od dawien - ich przyczyną jest Dipol Oceanu Indyjskiego. Jest to zjawisko naturalne, kuzyn pokrewnego mu El Nino. W tym roku Dipol jest wyjątkowo silny, wpływając nie tylko na rekordowe susze w Australii, ale i ciepłą zimę w Europie.

Obecne pożary, kiedy płonie ok. 6 mln ha, porównywalne są z katastrofą klimatyczną sprzed półtora wieku, kiedy spaliło się 5 mln ha. Największe jednak pożary miały miejsce parę dekad temu, w sezonie 1974-1975, kiedy jak podaje Australian Institute for Disaster Resilience, spaliło się 117 mln ha czyli 15% Australii.

Od tej katastrofy Australia popadła w spiralę zadłużenia. W latach 80. pisano, że kraj może się stać republiką bananową. Wydźwignęła się pod obecnymi rządami, osiągając w 2019 po raz pierwszy od 44 lat nadwyżkę budżetową. Pożary znów zniszczą wszystko, Australia może popaść w recesję.

Co gorsza, znaczna część tych pożarów wywołana jest celowo. Według ostatnich badań każdego roku w Australii wybucha 52-62 tys. pożarów lasów. Spośród nich 13% wywoływanych jest niewątpliwie przez celową działalność człowieka, natomiast kolejne 37% jest o to podejrzewanych. Czyli każdego roku 31 tys. pożarów lasów to celowe podpalenia lub przypuszczalne celowe podpalenia. Nie chodzi tutaj o lekkomyślność czy przypadkowe zaprószenia np. w związku z ogniskiem, lecz celowe wywoływanie pożarów. W tym roku ujęto już 200 podpalaczy. Ciekawa jest analiza BBC, co kieruje ludźmi, którzy wywołują pożary australijskich lasów.  Zobacz też: Traditional Aboriginal burning

Swoją cegiełkę do tegorocznej intensywności pożarów dołożyła zielona ideologia, blokująca przez lata suszy usuwanie powalonych lub uschłych drzew. W efekcie w lasach nagromadziła się wielka ilość paliwa naziemnego, która przerodziła się w megapożar. "Rządy uspokajające zieloną bestię zignorowały liczne zapytania stanowe i federalne o pożary buszu w ciągu ostatniej dekady, z których prawie wszystkie zaleciły zwiększenie praktyki "kontrolowanego palenia". Znanego również jako "redukcja zagrożenia", które jest wypalaniem łatwopalnych roślin w chłodniejszych miesiącach w kontrolowany sposób, więc nie podsycającym nieuniknionych letnich pożarów buszu." - zwraca uwagę The Sydney Morning Herald w tekście Green ideas must take blame for deaths

Niemniej to indyjski dipol pozostaje główną przyczyną pożarów. Zjawisko to nasila się cyklicznie. Szczególnie aktywne było w połowie XVII w.

Największe katastrofy występują, gdy nałoży się na siebie kilka naturalnych zjawisk i tak w latach 1875-1878 doszło do nałożenia się apogeum aktywności El Nino oraz Dipola Oceanu Indyjskiego w efekcie czego doszło do największej znanej nam katastrofy klimatycznej: z powodu katastrofalnych susz na trzech kontynentach zmarło 50 mln ludzi. Nie celebrujemy tej tragedii, bo nie byli to ludzie z Pierwszego Świata.

Choć obecne pożary objęły obszar 0,8% powierzchni Australii, internetowy lud powszechnie wierzy, że płonie cała Australia, gdyż masowo rozprzestrzeniana jest fałszywa mapa pożarów. Autor fake'a przyznał już, że jest to mapa wysokiej temperatury kolportowana w internecie jako mapa pożarów, na co nabrali się nie tylko celebryci jak Rihana, ale i prestiżowy MIT Technology Review.

Trzeba jeszcze sprostować podawaną w mediach liczbę 480 mln spalonych zwierząt. Liczba ta nie ma nic wspólnego z prawdą. Podana została przez Chrisa Dickmana związanego z WWF, który wydał już oświadczenie, że jest to jego szacunek liczby zwierząt tak czy inaczej dotkniętych przez pożary, niekoniecznie uśmierconych przez pożar. Liczba ta wzięła się z tego, że przyjęto, iż na hektar przypada średnio 17,5 ssaków, 20,7 ptaków oraz 129,5 gadów. Ową czysto statystyczną liczbę pomnożono przez obszar dotknięty pożarem. Colin Beale, ekolog z University of York powiedział Reality Check BBC, że liczby są zawyżone. Bardzo niewiele ptaków pada od pożaru. Szczególnie niepewna jest liczba gadów, które stanowią aż 3/4 owego szacunku. Beale wskazuje, że w Australii większość gadów żyje w glebie, która jest bardzo dobrym izolatorem termicznym, więc w większości mogą one przetrwać pożar lasu.

Z pokrewnego dzisiejszemu okresu pożarów w 1851 nie ma wymownych zdjęć, lecz William Strutt namalował wielki obraz przedstawiający tragedię, którego fragment tutaj prezentuję:

Czytaj więcej: The Australian: History of disasters shows there is nothing new about nation's destructive blazes

Wiadomości
Pierwszy pociąg szerokotorowy Chiny-Polska na Nowym Jedwabnym Szlaku (06-01-2020)

W Azji na obszarze Jedwabnego Szlaku tory kolejowe mają rozstaw 1,52 m, podczas kiedy w całej Europie Zachodniej - 1,43 m. Najdalej na Zachód wysunięte tory szerokie znajdują się w województwie śląskim - to otwarta za Gierka linia LHS. Jest to dodatkowy atut Polski w roli huba europejskiego dla Nowego Jedwabnego Szlaku.

W wigilię Bożego Narodzenia wyruszył pierwszy pociąg szerokotorowy z chińskiego miasta Xi'an do Euroterminalu Sławków, obsługiwany przez PKP Linia Hutnicza Szerokotorowa oraz partnerów spółki. Nazwa składu China Railway Express "Chang'an" pochodzi od nazwy stolicy dawnych Chin z okresu Jedwabnego Szlaku, co ma wyjątkowe znaczenie dla tej trasy. Xi'an to starożytna stolica Chin, w której zaczynał się Jedwabny Szlak łączący Chiny z Europą. Leży w środku dorzecza rzeki Żółtej, jednego z największych dorzeczy na świecie. Liczące 13 mln mieszkańców miasto, znane zwłaszcza z Terakotowej Armii, jest najszybciej rozwijającym się portem śródlądowym i centrum logistycznym na Nowym Jedwabnym Szlaku.


Uroczysta odprawa pierwszego pociągu szerokotorowego na Nowym Jedwabnym Szlaku

W Chinach występuje taki sam rozstaw torów jak w Europie, stąd pociąg szerokotorowy wyjeżdża z Alaszanku, miasta granicznego między Chinami a Kazachstanem, gdzie Chińczycy wybudowali wielki terminal przeładunkowy. Pociąg przejeżdża przez Kazachstan, Rosję, Ukrainę, gdzie przekracza granicę z Polską w Hrubieszowie. Łączny dystans wynosi 9478 kilometrów. Z chińskiego Alaszaku pociąg wyruszył 29 grudnia i dotarł do Sławkowa po 7 dniach, w niedzielny poranek.


Mapa kolei Chiny-Europa, nigelnixon.com

Przedstawiciele PKP LHS wskazują, iż o wyborze szerokotorowej linii zdecydowały m.in. brak konieczności przeładunku towarów na granicy Unii Europejskiej, możliwość prowadzenia najdłuższych pociągów kontenerowych w Europie o długości do 950 m (długość składu szerokotorowego może być większa, więc za jednym razem więcej towaru przejedzie) oraz potencjał przeładunkowy Euroterminalu Sławków.

"Chang'an" wymaga tylko jednorazowego przeładunku w Alaszanku w Xinjiang. Po wjeździe do Polski, bez problemu łączy się on bezpośrednio z liniami wiodącymi w głąb Europy. Euroterminal Sławków, którego właścicielami są katowicka Grupa CZH, PKP Cargo i PKP LHS, to terminal kontenerowy, który obsługuje siatkę stałych połączeń kolejowych m.in. z Gdańskiem, Swarzędzem, Maddaloni we Włoszech czy Schwarzheide w Niemczech. Po przybyciu do portu w Gdańsku, towary mogą zostać przetransportowane do krajów nordyckich czy Wielkiej Brytanii. W porównaniu z trasą przebiegającą przez terminal Małaszewicze, zaoszczędzono od 1 do 2 dni na przeładunek i czas oczekiwania, co pozwala uniknąć problemu wpływu na terminowość pociągu z powodu zatoru na stacji przeładunkowej. Dla porównania, w ubiegłym roku Chińczycy rozpoczęli eksport samochodów Volvo, które z Xi'an poprzez terminal w Małaszewiczach dotarły do portu w Belgii w ciągu 18 dni.

"To hub logistyczny, posiadający duże możliwości dalszej dystrybucji ładunków z Chin oraz ich koncentracji i wysyłki w drogę powrotną. Sławków to również początek transkaspijskiej trasy TMTM, co stwarza dogodną możliwość eksportu żywności, a tym samym zbalansowania ładunków w kierunku do Chin. Jestem przekonany, że obie trasy odegrają ważną rolę w rozwoju przewozów kolejowych na Nowym Jedwabnym Szlaku" - wyjaśnił członek zarządu ds. handlu i eksploatacji PKP LHS Dariusz Sikora.

Od ponad dekady Unia Europejska jest największym partnerem handlowym Chin.

Jak pisze Artur Żak, "Terminal w Sławkowie ma duży potencjał rozwoju, tyle że żadna władza nie chcę połączyć terminalu z trasą S1, przez to wszystkie tiry jeżdżą sobie po małych, wąskich lokalnych dróżkach." Jest to zapewne wybór geopolityczny naszych władz.

Chińskie Radio Międzynarodowe, Forsal, lhs.com.pl

Wiadomości
Elon Musk: największym problemem przed jakim stanie świat jest załamanie populacji (03-01-2020)

Przeludnienie świata to jeden ze współczesnych mitów, jakie wykreowali neomaltuzjanie (w związku z końcem tysiąclecia ludzkość naturalnie chłonie wszelkie apokaliptyczne wizje). Podczas kiedy jałowi intelektualiści mainstreamu do znudzenia powtarzają opowieści o "problemie przeludnienia", Elon Musk zmienia paradygmat myślenia: ludzkość stanie przed problemem kolapsu, kurczenia się. Musk, jak widać, jest nie tylko wizjonerem technologiczno-gospodarczym, ale i jego wyobraźnia wykracza poza widnokrąg dzisiejszych elit.

Słowa te padły podczas 2019 World Artificial Intelligence Conference (WAIC) w Szanghaju w czasie dyskusji z Jackiem Ma. Musk jest sceptyczny co do perspektyw rozwoju sztuczne inteligencji, stwierdził jednak:

"Większość ludzi uważa, że na planecie jest zbyt wiele ludzi, lecz dziś jest to pogląd nieaktualny. Zakładając, że sztuczna inteligencja ma przed sobą dobrą przyszłość, myślę, że największym problemem przed jakim stanie świat w ciągu 20 lat jest załamanie populacji. Największą kwestią za 20 lat będzie załamanie populacji. Nie eksplozja. Załamanie. Przyspieszające."

Tezy te opierają się na badaniach. Według Pew Research Center do 2070 światowy współczynnik dzietności spadnie poniżej progu zastępowalności pokoleń. Obecnie współczynnik zastępowalności wynosi 2,1 dziecka na kobietę. Aktualny światowy współczynnik dzietności wynosi 2,5, lecz do 2100 przewidywany jest jego spadek do 1,9. Ludzkość zacznie wymierać.

Jedynie Afryka nie ma się czego obawiać, gdyż tylko tam dzietność będzie dynamicznie rosła przez cały wiek. W reszcie globu przewidywane jest załamanie. Populacja Europy i Ameryki Łacińskiej będzie malała do 2100. Populacja Azji będzie rosła do 2055, następnie zacznie maleć. W 2100 roku co drugie dziecko rodzić się będzie w Afryce. Mimo tego populacja świata będzie maleć.

Do tej pory z ekspansją inteligentnego życia na planecie związana była także ekspansja cywilizacji ludzkiej, jej dynamiczny rozwój. Wraz z kolapsem populacji może zostać nie tylko zahamowany ów rozwój, ale w szczególności pojawią się wielkie problemy społeczne i ekonomiczne.

Przyniesie to także wielkie zmiany kulturowe, jako że najszybsze wymieranie dotknie kultur najbardziej rozwiniętych. Już dziś w Europie politykę społeczną należy ukierunkowywać nie na wymyślony problem przeludnienia, którego w Europie, a szczególnie w Polsce, nie ma, lecz na problem załamania się populacji.

Archeologia
Sensacyjne odkrycie: obserwatorium astronomiczne sprzed 7 tys. lat pod Łysomicami (02-01-2020)

7 tys. lat temu na ziemiach polskich panowała kultura lendzielska (jako ciekawostkę można podać, że jej nazwa została utworzona od węgierskiego słowa "Lengyel", które znaczy "polska"). Była ona kulturą panującą Europy Środkowej, obejmującą dzisiejsze państwa wyszehradzkie, Austrię i wschodnie Niemcy. Pozostawiła ona najstarsze w Europie monumentalne budowle zwane od swego kształtu rondelami. Najlepiej znaną tego rodzaju budowlą jest połabskie Obserwatorium Słoneczne w Goseck - dlatego, że Niemcy dbają o tego rodzaju obiekty, zrekonstruowali go i udostępnili zwiedzającym jako przykład prahistorycznego obserwatorium. W Polsce jeszcze tego nie doczekalismy, aczkolwiek też są u nas podobne obiekty.


Model rekonstrukcji jednego z rondeli

Te prahistoryczne obserwatoria służyły także do celów jak najbardziej praktycznych, związane były z cyklami prac gospodarskich. Dlatego obserwatoria astronomiczne ściśle związane były z początkami rolnictwa. Jak podaje tygodnik Polityka, niektórzy badacze wiążą środkowoeuropejskie rondele z Göbekli Tepe - owa świątynia ma analogiczny kształt rondela, ustalono, jak podaje New Scientist, że była ona związana z obserwacjami Syriusza. Według niemieckich naukowców z Freie Universität Berlin, środkowoeuropejskie rondele związane były nie tylko z obserwacjami Słońca, ale i Syriusza.

Jaki konkretnie charakter mają polskie rondele, wciąż nie wiadomo, czekają bowiem na swoje przebadanie. Wiemy jednak, że tego rodzaju obiekty występują także w Polsce. Poniżej doniesienie o odkryciu pierwszych rondeli na wschód od Wisły. [Mariusz Agnosiewicz]

*

Kręgi w zbożu dostrzeżone pod Łysomicami (woj. kujawsko-pomorskie) to kontury olbrzymich konstrukcji sprzed prawie 7 tys. lat. Chronił je system rowów. Tego typu budowle nie były do tej pory znajdowane na wschód od linii Wisły, dlatego badacze określają znalezisko mianem sensacyjnego.

Odkrycia dokonali Mateusz Sosnowski z Instytutu Archeologii UMK i Jerzy Czerniec z Instytutu Archeologii i Etnologii PAN podczas analizy danych z Google Maps i Google Earth. Obaj tropią w ten sposób ślady dawnej działalności człowieka w rejonie Ziemi Chełmińskiej.

Naukowcom udało się dostrzec wśród pól uprawnych w rejonie Łysomic dwie okrągłe w zarysie konstrukcje o zbliżonej średnicy, około 85 m. Położone są ok. 5 km od siebie. Składają się z systemu trzech owalnych rowów o wspólnym środku.

Jedna z budowli (określanej rondelem - co nawiązuje do kolistego kształtu) ma widoczne przerwy w systemie rowów. Mogły być to wejścia do obiektu - uważają naukowcy.

"Interesujące jest również to, że prawdopodobne wejścia znajdują się dokładnie naprzeciwko siebie, na osi północny zachód - południowy wschód. Przypuszczamy, że mogły one również mieć związek z dokonywaniem obserwacji astronomicznych" - podkreśla Sosnowski.

Zdaniem archeologa wejścia skierowane są najprawdopodobniej w kierunku wschodzącego słońca w okresie przesilenia zimowego. "Aby potwierdzić tą koncepcję, potrzebne będą dalsze analizy" - zaznacza.

W Europie zlokalizowano dotąd ponad 130 rondeli, z których jedna trzecia znajduje się w Austrii. Pozostałe są na terenie dzisiejszych Węgier, Słowacji, Czech oraz Niemiec. W 2014 r. znane były tylko trzy tego typu konstrukcje na terenie Polski. Obecnie już ok. 10.

"Nasze odkrycie można śmiało określić sensacyjnym z tego względu, że rondele zlokalizowane są na wschód od linii Wisły. To najdalej wysunięte na północny-wschód konstrukcje tego typu w Europie. Nie spodziewaliśmy się takiego odkrycia w tym rejonie" - wskazuje archeolog.

Rondele wznosiły społeczności, które jako pierwsze w Europie uprawiały zboża i prowadziły hodowle. Obecna Ziemia Chełmińska była 7 tys. lat temu, czyli w momencie, gdy najprawdopodobniej powstały rondele, jednym z najdalej wysuniętych rejonów na północny-wschód, gdzie dotarła znajomość rolnictwa.

Do niedawna archeolodzy sądzili, że obszar Ziemi Chełmińskiej nie był zbyt gęsto zasiedlony przez pierwszych rolników. Najnowsze ustalenia zmuszą ich do weryfikacji dotychczasowych koncepcji. "Tak wielkie konstrukcje musiała zaplanować i wznieść duża grupa ludzi" - podkreśla naukowiec.

Nie tylko kształt założeń przekonał archeologów, że są to rondele. Badacze udali się w teren. Na powierzchni pól, gdzie znajdują się zarysy domniemanych budowli znaleźli fragmenty naczyń ceramicznych. Pochodzą z okresu wczesnego neolitu, czyli z czasów, kiedy wznoszono rondele.

To wielkie szczęście, że pozostałości po obu pradziejowych konstrukcjach zachowały się do dziś - uważa Sosnowski. Są bowiem położone w silnie zurbanizowanej przestrzeni gminy Łysomice. A jeden z nich zaledwie kilkaset metrów od granicy Pomorskiej Specjalnej Strefy Ekonomicznej w Ostaszewie.

Teraz naukowcy planują dalsze badania monumentalnych budowli. Pierwsze prace terenowe chcą wykonać zimą tego roku.

Rondele są najstarszymi przykładami monumentalnej architektury w Europie. Archeolodzy uważają, że pełniły rolę centrów ceremonialnych, świątyń lub miejsc zgromadzeń ludności. Otaczały je najczęściej nie tylko koncentryczne rowy, ale również palisady - mogły więc pełnić też funkcje obronne.

PAP - Nauka w Polsce, Szymon Zdziebłowski


Archiwum (starsze -> nowsze) [1] [2] [3] [4] [5] [6] [7] [8] [9] [10]
[11] [12] [13] [14] [15] [16] [17] [18] [19] [20]
[21] [22] [23] [24] [25] [26] [27] [28] [29] [30]
[31] [32] [33] [34] [35] [36] [37] [38] [39] [40]
[41] [42] [43] [44] [45] [46] [47] [48] [49] [50]
[51] [52] [53] [54] [55] [56] [57] [58] [59] [60]
[61] [62] [63] [64] [65] [66] [67] [68] [69] [70]
[71] [72] [73] [74] [75] [76] [77] [78] [79] [80]
[81] [82] [83] [84] [85] [86] [87] [88] [89] [90]
[91] [92] [93] [94] [95] [96] [97] [98] [99] [100]
:
 
 :
 
  OpenID
 Załóż sobie konto..
Wyszukaj

Wprowadzenie
Indeks artykułów
Książka: Racjonalista
Napisz do nas
Newsletter
Promocja Racjonalisty

Racjonalista w Facebooku
[ Regulamin publikacji ] [ Bannery ] [ Mapa portalu ] [ Reklama ] [ Sklep ] [ Zarejestruj się ] [ Kontakt ]
Racjonalista © Copyright 2000-2018 (e-mail: redakcja | administrator)
Fundacja Wolnej Myśli, konto bankowe 101140 2017 0000 4002 1048 6365